Ranek przywitał nas wspaniałą, słoneczną pogodą. Z domków i namiotów wyłonili się nasi współspacze, którzy wielce ochoczo zabrali się za karmienie kakadu. No jeśli tubylcy mogą to chyba znaczy, że my też możemy. Zatem przez kolejną godzinę papugi jadły nam z ręki. Jest to niezapomniane wspomnienie do dnia dzisiejszego.
No i jak zwykle zbieraliśmy się do południa, po czym okazało się, że nie doczytaliśmy umowy i w rezultacie nie umieliśmy się wydostać. Do bramy był kod jednodniowy chwilowo nas zmroziło. Perspektywa zapłacenia za kolejną dobę nie napawała nas radością. No cóż, to jednak Australia, więc nikt nie widział problemu dostaliśmy nowy kod wyjechaliśmy i już. Czyli cała rozsiana przeze mnie panika nie miała najmniejszego sensu.
Jedziemy w stronę Adelajdy nasz Tour de Australia powoli dobiega końca. A po drodze takie widoki wielki błękit i pustkowie.
W Australii mało jest zabytków, więc czasem na środku pustkowia tworzy się coś... na przykład gigantyczne zwierzęta australijskie, na które można się wdrapać.
Na obiad zatrzymaliśmy się w małym miasteczku Dimboola, gdzie znalezienie skweru z czynnym grillem nie stanowiło żadnego problemu, a do tego przypadkiem znalazła się lokomotywa.
Ostatni kemping Coonalpyn
Soldiers Memorial Caravan Park był puściutki. Posiadał jednak łazienki i ciepłą wodę. Opłatę za niego należało uiścić wrzucając do skrzyneczki wypisaną karteczkę z numerami rejestracyjnymi samochodu i odpowiednią kwotą. Żeby nie było wątpliwości wrzuciliśmy :)