piątek, 16 marca 2018

Great Ocean Road part1

Warrnambool jest całkiem sporą miejscowością, mówiąc sporą mam na myśli (cytuję ciotkę Wikipedię) około 36 tysięczne miasteczko. Wiem, liczba ta nie powala, ale w Australii oprócz tych kilku na prawdę dużych jak Melbourne, Sydney, Perth, czy Brisbane, miast po prostu nie ma. Miejscowości przez nas mijane po drodze to często kilka domów sklep i stacja benzynowa.
Po zakończeniu strawy uznaliśmy, że na prawdę robi się chłodno, późno i trzeba zacząć rozbijać się z namiotem. Spośród kilku możliwości wybór padł na Warrnambool Holiday Park - bardzo fajne miejsce z wieloma udogodnieniami i jak odkryliśmy następnego dnia nawet z basenem. Po dopełnieniu zwykłych rytuałów położyliśmy się spać z kurami, czy tam innymi kakadu. No i się zaczęło. Rozpętała się prawdziwa wichura z potworną burzą i gradobiciem. Nie spaliśmy z Marcinem całą noc. Nie jestem w stanie tego opisać, ale niewiele takich burz dane mi było w moim życiu przeżyć, a już na pewno żadnej w namiocie. Marcin w środku nocy dowiązywał namiot do pobliskiego słupka. Kołatały mi się po głowie myśli o tym, że walnie w nas piorun, albo, że zwyczajnie namiot nie wytrzyma nawałnicy i trzeba będzie się ewakuować, a rano szukać sklepu z namiotami. Na szczęście na strachu się skończyło, namiot przetrwał, a rano jedynym śladem po burzy były kule lodowe znalezione pod tropikiem. Nasze dzieci spały w czasie burzy jak zabite, co dowodzi, że poprzedni dzień dostarczył im wystarczająco dużo wrażeń. Ranek był rześki, a wiatr ciągle silny.




Po śniadaniu udaliśmy się na taras ażeby popatrzeć na wieloryby. Tych jednak nie było. W sumie nie liczyłam nawet, że jakiegoś przedstawiciela waleni uda się nam zobaczyć, bo to nie była pora na nie w tym miejscu. Ale nadzieja umiera ostatnia. Poza tym dla maluchów była to spora frajda popatrzeć sobie na morze przez prawdziwą lornetkę, którą znaleźliśmy w samochodzie. Nie wiem, czy każdy wypożyczany samochód posiada taki sprzęt, nasz posiadał :) Nie ma apteczki jest lornetka :) Dodam, że w Australii nie trzeba mieć apteczki.












Wiało na tyle mocno, że na pierwszym tarasie widokowym, maluchów nawet nie wyciągnęliśmy z samochodu. Wyszłam z Agą i jak męża kocham ustać na nogach nie mogłam tak wiało. Co generalnie bardzo nas bawiło. Na zdjęciu nie widać dobrze ale trzymam się ogrodzenia i podtrzymuję córkę coby nie odfrunęła.



I tak rozpoczyna się nasza przygoda z Great Ocean Road. Ponoć jest to najpiękniejsza droga świata, a jednocześnie największy pomnik ofiar I wojny światowej. Zbudowana przez weteranów wojennych, ku czci kumpli, którym nie dane było powrócić. Inna kwestia była już nieco bardziej przyziemna, a mianowicie chciano owych weteranów przywrócić do życia, zaktywizować, dać im pracę. Tak powstała 243 kilometrowa droga, którą my pojechaliśmy niejako od końca. Czy jest piękna? Jest. I nie ma w opiniach przewodnikowo-internetowych żadnej przesady. Cały czas marzę żeby móc tam jeszcze wrócić.





























A na obiad spaghetti w warunkach polowych :) Już się przyzwyczailiśmy do tego, że w różnych miejscach można spotkać BBQ na gaz. Tu wspomagamy się również naszą butlą.










Jednym z częściej odwiedzanych miejsc jest The Grotto. Warto, doskonałe miejsce na pamiątkowe zdjęcie :) lub sto ;)






London Bridge bez jednego przęsła. Cóż, przyroda rządzi się swoimi prawami. W 1990 roku przęsło runęło do oceanu. Drugie się trzyma (póki co).







W takich okolicznościach przyrody dzień wydaje się zbyt krótki. Pora na spoczynek.



Prorosyjsko w Niemczech? Witaj w Darmstadt