sobota, 24 marca 2018

Cape Otway i lasy deszczowe

Rześki poranek nas nie zdziwił, bo już przywykliśmy, że tu naprawdę nie zawsze jest ciepło. Było raczej wilgotno, total fire ban nie obowiązywał, więc butla w ruch i śniadanko gotowe.


A na śniadaniu mieliśmy płochliwych gości. Mój mąż cierpliwie polował i upolował oczywiście :) Te śliczne ptaszki to chwostki wspaniałe. Niebieski to on, a szara - ona. Zasiedlają południowo-wschodnią Australię (czyli miejsce gdzie jesteśmy)  i Tasmanię (czyli miejsce, w którym nie będziemy, choć wstępne plany były...). 






Te dwa ptaszory to czarne kakadu. Udało się nam je zobaczyć dwa razy przez cały pobyt.


No to jadziem... ruszamy dalej upajając się widokami zielonych pagórków.





Naszym celem stało się samo Cape Otway. Czyli taki cypelek kiedyś zamieszkiwany przez lud Gadubanud. Obecnie jest tam często fotografowana latarnia morska. Jest ona jak na australijskie warunki zabytkiem, ponieważ została zbudowana w 1848r. Na tym przylądku znajduje się bunkier radarowy wybudowany przez Amerykanów podczas II wojny światowej, teraz ponoć udostępniony, ale nie byliśmy więc pewna nie jestem.
Za to spotkaliśmy tam koale, duuużo koali, i naprawdę nie trzeba było się wysilać żeby je zobaczyć. Wystarczyło wolniej jechać samochodem i tuż przy drodze zbierały się grupki turystów gapiących się w górę, gdzie siedziały sobie na drzewach takie oto okazy :)



Oprócz koali spotykaliśmy też inne stwory, np. mrówki wyglądające jak na filmach katastroficznych.


Miałam ogromną ochotę wejść na tą latarnię, ale... Cena za wejście nawet na teren przy latarni (nie mówiąc o wejściu na nią) dość mocno nadszarpnęłaby nasz budżet i uznaliśmy, że nie warto. Druga sprawa: przy tej latarni odbywał się ślub, więc cokolwiek dziwnym było dla nas przepychanie się między gośćmi weselnymi. No więc zrobiliśmy bardzo przyjemny trekking i latarnia jest a jakże :)


Latarnia kończy Australię z tej strony. Za nią jest Cieśnina Bassa i Tasmania.




Tak wyglądają łyse eukaliptusy, obżarte przez koale. Niestety koali jest tak dużo, że zaczyna brakować dla nich jedzenia, a las wygląda jak wygląda. 


Zobaczyliśmy co zobaczyć mieliśmy więc ruszamy dalej. Wiedzieliśmy, że gdzieś po drodze można zobaczyć prawdziwy las deszczowy. Zobaczyć prawdziwy las deszczowy, czemu nie :) Nieduży parking odpowiedni drogowskaz, przekraczamy bramę i nagle ma się wrażenie, że jest się w spielbergowskim parku jurajskim, a zza gigantycznej paproci zaraz wyłoni się brachiozaur. Zamiast brachiozaura wyłonili się turyści z Polski, ale też miło. Las zrobił na nas ogromne wrażenie, tym bardziej, że chwilę wcześniej mijaliśmy wyschnięty las eukaliptusowy.






Paprocie miały pnie jak drzewa.



A pnie, są właśnie takie - szerokie jak 100 Ag.


Było pięknie ale pora ruszać dalej. Jak się okazało wspaniały las deszczowy nie był końcem atrakcji tego dnia. Dojechaliśmy do Marengo (a konkretniej Marengo Reefs Marine Sanctuary), a tam jakaś plaża, ocean i skałka, a na tej skale są foki, najprawdziwsze foki! Skałka daleko, więc i zdjęcia są jakie są. Ale dzięki lornetce widzieliśmy foki jak na dłoni.






Kawałek dalej zjedliśmy obiad przy plaży o uroczej nazwie Apollo Bay. Dzieci się wyszalały na placu zabaw, a mój mąż polował na Galahy (aparatem oczywiście).



Dalsze plany na ten dzień były mocno niesprecyzowane. Założyliśmy, że jedziemy przed siebie, oglądamy to co będzie do oglądania, a o miejscu na nocleg pomyślimy potem.


A po drodze mogliśmy zobaczyć wodospady, do których należało oczywiście się przespacerować. Nie były to jednak ani długie ani uciążliwe spacery.



Droga oczywiście wiodła tuż przy ocenie i trudno było nie zatrzymać się raz na jakiś czas.  Tutaj plaża z kamiennymi stosami. 






Napotkaliśmy kolejne miejsce, gdzie można zobaczyć części z roztrzaskanych statków. Tutaj części W.B.  Gotfrey, który zatonął w marcu 1891.







W tym miejscu Great Ocean Road zaczyna się zamieniać w serpentyny, które mają po jednej stronie zbocza gór, a po drugiej ocean.






Kolejny spacerek (nieco ponad dwa kilometry w obie strony) miał na celu zobaczenie Sheoak Falls. Pewnie kiedy wody jest więcej, wygląda znacznie bardziej malowniczo. Teraz to były raczej stróżki spadające z czarnych skał. 




Wykończeni dotarliśmy do kolejnego miasteczka, w którym postanowiliśmy poszukać miejsca na rozbicie namiotu. Z jednej strony sprawa okazała się prościuteńka, bo Lorne ma potężny camping, z drugiej jednak strony jak zobaczyłam tłum ludzi, którzy już tam byli, miałam obawy czy znajdzie się miejsce i dla nas. Znalazło się, a powodem tak licznego towarzystwa było po prostu rozpoczęcie weekendu. Wieczorem udało nam się tu zobaczyć oposa, czyli taką przerośniętą wiewiórę, niestety zdjęcia nie udało się zrobić. 

Prorosyjsko w Niemczech? Witaj w Darmstadt