niedziela, 11 marca 2018

Urimbirra Wildlife Park & Deep Creek Conservation Park

W niedzielę, dzięki uprzejmości Agnieszki i Kamila, pojechaliśmy na wycieczkę. Ależ oni mają wielki samochód. To znaczy pojechałam z dziećmi, ponieważ Marcin był, jakby to powiedzieć... kontuzjowany. Kontuzjował go nasz syn w nocy.
To znaczy przyszedł do nas, rzucał się, coś mu się śniło i wpakował Marcinowi palec do oka. Zrobił to tak skutecznie, że oka nie dało się otworzyć i bolało, a nawet bardzo bolało. Jedyna odpowiednia pozycja to była pozycja horyzontalna. Strasznie mi było smutno, że nie mógł z nami jechać. A i perspektywa opanowywania dzieci w pojedynkę na długodystansowej wycieczce nie należała do tych łatwych :)
Wycieczkę rozpoczęliśmy w Victor Harbor, tym razem jednak byliśmy w Urimbirra Wildlife Park. Urimbirra oczywiście wyraz aborygeński, który oznacza tyle co ochraniać, opiekować się. Jest to park-zoo, z australijskimi zwierzętami, w podobnym już byliśmy, ale szczerze mówiąc nikomu to nie przeszkadzało, a właściwie to był nasz pomysł, żeby do takiego parku pojechać, i gdybym miała okazję poszłabym jeszcze raz (hmmm w sumie został nam jeszcze jeden w pobliżu). 
Po pierwsze zabawa była przednia bo wszędzie pałętały się głodne kangury, na prawdę głodne, podchodziły same i sępiły :) Do tego mamy kangurzyce dawały głaskać swoje małe dzieci siedzące w kieszeniach. Było karmienie koali i wtedy można było sobie wejść do zagrody i głaskać. Widzieliśmy tutejsze krokodyle słodkowodne, nazywane przez tutejszych freshies. One nie są zbyt duże i nie stanowią takiego zagrożenia jak te słonowodne wielgaśne potwory (5 a nawet 7 metrowe), dla odmiany nazywane przez tubylców salties.
Na mnie największe wrażenie zrobiły kazuary. Piękne, duże, z łapami jak u dinozaura, w czubem na głowie, które działa ponoć jak pudło rezonansowe i pozwala temu ptaszysku na wydawanie dźwięków o niskich tonach. 
Widzieliśmy też nietoperze owocowe, śnieżnobiałego pawia i ... kolczatkę hip hip hurrra :) Do tej pory myślałam, że kolczatka to raczej powolne zwierzątko, coś jak nasz jeż. To co zobaczyłam wyprowadziło mnie z błędu. Może przez to, że jest taka szybka tak trudno było nam ją spotkać :). Były też małe emu, sporo węży i jaszczurek i wiele, wiele innych. Hitem było karmienie jaszczurek myszami (albo małymi szczurami), widzieliśmy też jak wąż, którego głowa była wielkości mojego kciuka zjadł chomika (albo mysz).
W parku jest strefa piknikowa, z której skorzystaliśmy, a po posiłku wyruszyliśmy dalej.
Pojechaliśmy do Deep Creek Conservation Park. Wspaniały park, z wielkimi połaciami gęstego lasu i stadami kangurów i ... owiec na łąkach. Pierwszy raz jechałam drogą, gdzie potrzebny był napęd na cztery koła, wow. Droga prowadziła na Blowhole Beach. Ależ tam pięknie. Po prawej skały, po lewej skały, z tyłu spore pagórki porośnięte teraz już wyschniętą trawą, więc są w kolorze złoto-pomarańczowym, a przed nami spore fale, bo pełny ocean (niektórzy mówią, że to Ocean Południowy inni że Indyjski, zależy od podziału), a na horyzoncie rozpościera się Kangaroo Island.
Pierwszy raz widziałam na plaży kangury :) i owce, takie jakieś zagubione w akcji ;) W sumie byliśmy w okolicy Cape Jarvis, jest to miejsce, z którego odpływają promy, kilka razy dziennie na Kangaroo Island, która jest jedną z większych atrakcji Australii Południowej.
W drodze powrotnej do domu zatrzymaliśmy się w Yankalilla, punkcie widokowym. Jest tam zatopiony statek wielorybniczy HMAS Hobart. 
Po dniu pełnym wrażeń w dobrych, a w przypadku dzieci nawet za dobrych humorach, wróciliśmy do domu. Agnieszce i Kamilowi dziękujemy za świetną wycieczkę :)











































 





















Prorosyjsko w Niemczech? Witaj w Darmstadt