Pokazywanie postów oznaczonych etykietą loty z dziećmi. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą loty z dziećmi. Pokaż wszystkie posty

środa, 20 czerwca 2018

Hongkong, w r a c a m y do domu

Nad ranem ruszyliśmy na lotnisko, to samo, które przywitało nas nieco ponad pół roku wcześniej. Zostawiliśmy tam wynajęty samochód, pożegnaliśmy Artura, który pomógł nam bladym świtem z walizkami i całą resztą. I tak jakoś oczy mi się spociły, a po głowie chodziła myśl: ja nie chcę jeszcze wracać!!!

W oczekiwaniu na nasz samolot.


Lecimy. Pod nami środkowa, pustynna część Australii.




I Morze Celebes.



I lądujemy w Hongkongu.


Do kolejnego samolotu mieliśmy jakieś osiem godzin, więc wyrobiliśmy wizy tymczasowe i wyszliśmy na miasto. Z lotniska do miasta trzeba dojechać szybką koleją miejską. Sam przejazd odbywa się pomiędzy wyspami, na których mieszczą się kolejne stacje. Samo lotnisko też jest na wyspie. W Hongkongu po raz pierwszy poczuliśmy się jak eksponaty, bo przemiłe honkongijki robiły sobie z naszymi dziećmi selfie ;)




Oczywiście możliwości było sporo, ale wybraliśmy Victoria Peak. W tym celu musieliśmy przebrnąć przez miasto między wieżowcami.


Choć na mapie wygląda to prosto, to w rzeczywistości przemieszczanie się jest dość skomplikowane. Odbywa się różnymi tunelami, kładkami, które znacznie wydłużają drogę.










Dotarliśmy :)

I zastaliśmy kolejkę, na kilkaset osób. Masakra.


Na szczęście na szczyt wjeżdża się całkiem pojemną kolejką więc poszło całkiem sprawnie. Kolejka jest zabytkowa, co mocno kontrastuje z wszechobecnymi wieżowcami.


A tu widać jak duże jest nachylenie podczas wjazdu. Na tyle duże, że siedzenia w tramwaju również są pochylone, żeby skompensować efekt.


Widok na miasto z góry. Trzeba przyznać, że widok robi ogromne wrażenie. Nieprzypadkowo trafia na pocztówki jako zdjęcie wizytówkowe Hongkongu. Warto było poczekać do wieczora.






Warto było poczekać również i z innego powodu. O ósmej wieczorem każdego dnia rozpoczyna się w Hongkongu tzw. symfonia świateł. Wieżowce zaczynają świecić na różne kolory, pojawiają się na nich animacje, itp. Jak to wygląda można zobaczyć np. tu: Symphony of Lights.





Jeszcze przed końcem widowiska stwierdziliśmy, że te wszystkie osoby z kolejki muszą też zjechać na dół, a my do samolotu mamy tylko trzy godziny, a lotnisko na innej wyspie, a do stacji trzeba jeszcze dojść... Więc postanowiliśmy zjechać co prędzej. Wieczorem Hongkong jest urokliwy również z perspektywy ulicy.


W pociągu, który dowiózł nas na lotnisko.


Wylatywaliśmy w nocy. Dzieci zasnęły jeszcze na pasie startowym. No i lot przebiegł tym razem bez przykrych niespodzianek.


We Frankfurcie mieliśmy bardzo mało czasu na przesiadkę. Więc bardzo dużo biegaliśmy, ale się udało. Wylecieliśmy o wschodzie Słońca, ale po tak długim locie poczucie czasu swoje, a Słońce swoje.



czwartek, 15 lutego 2018

Come fly with me (part3)

Hongkong-Adelajda


Lot trwał jedyne osiem godzin. Wszyscy czuli się dobrze. Nastolatka jeszcze była lekko blada i mało jadła ale już humor dopisywał. Maluchy dostały, w czymś takim jak nasz worek na kapcie tylko mniejszy, kolorowanki i jakieś tam drobiazgi. W sumie rzeczy te nie były używane bo możliwość niemalże nieograniczonego oglądania bajek zwyciężyła. Lot bardzo spokojny. Widziałam burzę, piękne błyskawice. Minęliśmy ją szybciutko i nawet nie zdążyłam zrobić zdjęcia, a ponieważ byliśmy powyżej to samolotem nawet nie zabujało. Schodzenie do lądowania następowało dość szybko i po raz pierwszy poczuliśmy dyskomfort w uszach. Nie wiem czy maluchy coś poczuły bo tradycyjnie świetnie się bawiły i na taki drobiazg nie zwróciły uwagi. 

https://www.youtube.com/watch?v=Euci0_BBmNE

Come fly with me... (part2)

Frankfurt-Hongkong

Kolejny lot hongkongijskimi liniami Cathay Pacific z Frankfurtu do Hongkongu maluchy również zniosły super. Samolot ogromny, przestronny. Monitorki w siedzeniach wyświetlające bajki, filmy, gry, informacje o locie itp. Oczywiście maluchy zachwycone od razu zabrały się za naciskanie na monitorkach na co się dało. Jeszcze przed startem podeszła do nas stewardessa i uprzejmie uświadomiła nam, że jeden z przycisków służy do wzywania obsługi, i z tego miejsca załoga została wezwana już wielokrotnie. Wyraziliśmy skruchę i mocne postanowienie poprawy i od tej chwili postanowiliśmy bardziej kontrolować poczynania maluchów. Cathay nie chce być gorsze od Lufthansy i maluchy dostają zestawy prezentów, jakieś naklejki, kredki, kolorowanki, itp. No i mniejszych rozmiarów słuchawki co bardzo się przydaje podczas 12 godzin lotu.
Lot przebiegał spokojnie, turbulencji prawie nie było. Do tego stopnia przebiegał spokojnie, że Dominika w pewnej chwili zapytała "dlaczego stoimy?". Coż, byliśmy wtedy na 12km. Zgodnie stwierdziliśmy, że w PKP trzęsie bardziej. Szymek z lotu najbardziej zapamiętał, że pani przynosiła soczki kiedy tylko się chciało. Maluchy lotem zachwycone i już pytają kiedy znowu lecimy. Gorzej z nastolatką, którą bolał brzuch i jeśli czuła się jak wyglądała to czuła się fatalnie. W końcu zaczęła mieć biegunkę i wymiotować. Obsługa biegała koło niej i zapodała jej jakiś chiński tradycyjny środek na wymioty. Po czym usadowili ją w pierwszej klasie, żeby jej było wygodniej, podarowali firmowe gacie bo swoje zarzygała. Na szczęście nie miała gorączki, gdyby miała obsługa byłaby zmuszona poinformować lotnisko, gdzie czekałby lekarz i kwarantanna. Przyznam, że trochę się bałam, czy to tylko jelitówka, czy może coś gorszego złapanego na lotnisku, a może to były tylko emocje. Po jakimś czasie, gdy już wszystko dobrze się skończyło, stwierdziliśmy, że teraz już wiemy jak w łatwy sposób przelecieć się pierwszą klasą :) Kolejnym spostrzeżeniem było to, że trochę nam się te chińskie stewardessy myliły, bardzo były do siebie podobne.



Lotnisko w Hongkongu położone jest na osobnej wysepce na Morzu Południowochińskim. W ogóle to Hongkong to same wyspy. Jest ich ponad 200. Lądowaliśmy wcześnie rano około 7. Tylko, że nasze organizmy czuły się jakby była 1 w nocy. A my zachowywaliśmy się zgodnie z tym co czuły nasze organizmy i nie zważaliśmy na to co pokazuje zegarek. Mimo, że było wcześnie, po wyjściu z samolotu uderzyła nas fala gorąca. Było 31 stopni i bardzo wilgotno. Podobno tu tak zwykle.


Plany na Hongkong były duże, mieliśmy wjechać zabytkowym tramwajem na Victoria Peek i zrobić zdjęcie wybrzeża hongkongijskiego z góry, jednak złe samopoczucie nastolatki nie pozwoliły na ich realizację. Dwanaście godzin to długo więc perspektywa nie wychodzenia z lotniska była dość przerażająca. Jednak po rozłożeniu zabawek i przedniej zabawie na lotniskowej wykładzinie, po prostu poszliśmy spać. Przy czym spania nie ułatwiało nam bardzo głośne porozumiewanie się Chińczyków. Oni mówią bardzo głośno i na jakichś takich wysokich częstościach. Rozmawiają niby między sobą ale tak, jakby chcieli, żeby wszyscy słyszeli. W Japonii jest tak, że kobiety mówią w towarzystwie wysokim, piskliwym tonem. Takie mają zwyczaje. W Chinach za to wszyscy mówią głośno. Może to przez mniejsze uszy...:)

(Kolejny akapit tylko dla ludzi o mniejszej wrażliwości na estetykę zachowania innych)

Oprócz tego, że mówią głośno to plują. To spostrzeżenie mojego męża, który w ciągu tych 12 godzin był kilka razy w toalecie. I za każdym razem to samo. Plują. Ale nie jakoś tak dyskretnie. Plują tak, jakby chcieli wszystkim pokazać patrzcie jak ja pluję! Cytat z męża "charkają tak jakby grina szukali w głębi czaszki". Wyobraźcie sobie czterech mnichów buddyjskich (bo tylu ich weszło) w strojach a la Dalajlama przy pisuarach robiących coś takiego. Albo może lepiej sobie nie wyobrażajcie...

(koniec akapitu)





Kolejne spostrzeżenie jest zbieżne z tym co wyczytaliśmy o Hongkongu przygotowując się do podróży. Jest tam mnóstwo ludzi, których jedynym zadaniem jest np. stanie i pokazywanie palcem "idź tu". To tak w skrócie. A w praktyce wygląda to tak, że wchodzimy na lotnisko i pani pyta nas, czy mamy lot transferowy. Na odpowiedź, że tak, pokazuje palcem i mówi "to idźcie tu". Czyli robi to samo co wisząca nad nią strzałka z napisam "Transfer" :) Podobnie jest w toaletach, w których stoją bez przerwy panowie (lub panie w zależności od wersji toalety) i czekają aż ktoś wyjdzie z kabiny, po czym wchodzą i sprzątają. Czyli robią dokładnie to co każdy użytkownik powinien zrobić po użyciu toalety. Każdy ma tam coś drobnego do roboty.



W Hongkongu zwraca również uwagę obecność komunikatów, których próżno szukać gdzie indziej. Przykład: jedziemy ruchomym chodnikiem i widzimy na poręczy komunikat "rękę połóż tutaj", po czym dojeżdżając do końca słyszymy komunikat "uważaj, zaraz kończy się chodnik", itp. Wszystkie te komunikaty rozpoczyna taki: "Nie patrz tylko w swoją komórkę, ale zwracaj uwagę na komunikaty".

Po lotnisku w Hongkongu chodzą uzbrojeni policjanci. Niby nic dziwnego, na Okęciu też są. Tyle, że tu oprócz pistoletów mają też karabiny maszynowe. Takie wielkie. Wyglądają przerażająco. Od razu przychodzi człowiekowi do głowy "niby Hongkong, a jednak Chiny...".



Zastanawiające jest to w jaki sposób na lotnisku w Hongkongu informowano o zmianie numeru bramki. Robiono to za pomocą komunikatu podając tylko numer lotu, nie wspominając w ogóle o tym dokąd ten lot jest. Nie wiem czy wszyscy pasażerowie znają numery swoich lotów na pamięć. My nie znaliśmy. Więc po każdym takim komunikacie spoglądaliśmy na tablicę odlotów, żeby sprawdzić czy to nie o nas chodzi. No i faktycznie o nas chodziło, o czym świadczy ta tablica:






poniedziałek, 12 lutego 2018

Come fly with me... (part1)


Część pierwsza: Warszawa-Frankfurt

Ze wstawaniem dzieci nie było aż tak źle. Na lotnisko zawiozła nas taksówka. Podobno taksówki w Warszawie są tanie. No nie wiem, skoro za transport do oddalonego o 8km lotniska zapłaciliśmy 70zł. Dokładnie tyle samo zapłaciliśmy za podobny transport już w Adelajdzie, mimo że wszystkie ceny są średnio 3 razy wyższe niż w Polsce. Okazało się też, że wynajęcie odpowiedniej taksówki dla 5-osobowej rodziny nie jest w Warszawie sprawę oczywistą. Udało się za trzecim podejściem. Oczywiście oprócz pięcioosobowej rodziny trzeba było przetransportować też jej dobytek, który musi wystarczyć na następne sześć miesięcy emigracji.



Na samym lotnisku musieliśmy tylko zdać bagaże, bo odprawiliśmy się wcześniej elektronicznie. Przy ważeniu bagaży dowiedzieliśmy się od pana, który nas obsługiwał, że przekroczyliśmy limit 23kg. Przyznam, że jest to trochę niepokojące i od razu w głowie zaczynają się kotłować astronomiczne kwoty naliczane za nadbagaż. Na szczęście wystarczyło uświadomić pana, że jest taka zasada, że jeśli leci się kilkoma samolotami, to liczy się zawsze limit maksymalny i obowiązuje dla wszystkich samolotów, również tych mniejszych. Jest tak przynajmniej dla linii nie tanich. A my lecieliśmy liniamii nie tanimi. Jesteśmy tego pewni. Oj tak... Po kilkukrotnym zapytaniu pana czy na pewno te bagaże przylecą z nami do Adelajdy i sprawdzeniu, że napisy na naklejkach odpowiadają nazwom lotnisk, przez które lecimy (bo błędy tego typu są najczęstszym źródłem zgubienia bagażu) poszliśmy sobie dalej, do bramki.

Okazało się, że przeszukanie bagażu podręcznego było bardzo dokładne przez co kolejka była długa i prawie się spóźniliśmy. W samolocie czekali tylko na nas. Ale stewardessa lufthansowa powitała nas z uśmiechem (jak to stewardessa). Lot Lufthansą do Frankfurtu był krótki i przyjemny. Dla 4/5 naszej rodziny był to pierwszy lot w życiu. Dzieciarnia dostała maskotki coś jak kaczki z nosami/dziobami jak marchewki.






Później gdy Szymek, który ciągnął kaczkę za nos, został zapytany co robi, odpowiedział, że wyciąga kaczce marchewkę.

Sam start naszego pierwszego z trzech samolotów wyglądał tak. Moglibyście zapytać skąd akurat mieliście operatora, który stał w tym miejscu i w tym czasie? Coż, niektórzy to mają szczęście :) Przy okazji serdecznie dziękujemy operatorowi :)

Lądowanie było miękkie. Port lotniczy we Frankfurcie jest potężny. Z terminalu do terminalu musieliśmy jechać metrem/kolejką dwie stacje. Pięciogodzinny czas oczekiwania umilił dzieciom plac zabaw. Szczególnie fajny był samolot, do którego dzieci mogły wejść i pobawić się sterami. Bez placu zabaw byłoby ciężko, bo dzieci rozpierała energia. Dzieci lot zniosły znakomicie, mam wrażenie, że momentu startu i lądowania nawet specjalnie nie zauważyły.

Przed wejściem do samolotu mieliśmy jedną kontrolę bagażu i dwie kontrole paszportowe. Kontrole były bardzo sympatyczne. Pan kontrolujący paszporty stwierdził, że przez trzy lata miał w Polsce dziewczynę więc z Polski ma miłe wspomnienia, po czym próbował dobrze wymawiać nasze imiona. Z naszych imion tylko Dominika jest łatwe do wymówienia dla obcokrajowca. Z kolei przy kontroli bagaży dwa z nich zostały odłożone do szczegółowego sprawdzenia. Troszkę się pan sprawdzający uśmiechnął jak rozpakował plecak, w którym było mnóstwo malutkich zabawek typu klocki, kucyki, samochodziki. I usłyszeliśmy tylko "many, many toys". Przechodząc przez bramkę, której celem było wykrycie, czy mój dwuletni syn nie przenosi broni, usłyszeliśmy kilka słów po rosyjsku. Pan kontroler stwierdził, że skoro my z Polski to można do nas po rosyjsku... :)

Jeśli chodzi o kontrolę bardzo osobistą (żeby nie powiedzieć obmacywanie) przeszłam we Frankfurcie kontrolę osobistą w stopniu bardzo, a mój mąż w stopniu w ogóle. Hmm, nie wiem co o tym myśleć...

Następną godzinę spędziliśmy czekając na wejście do samolotu. Jedyną rozrywką było obserwowanie psa, który właśnie wylazł z luku bagażowego po obwąchaniu bagaży oraz pary niemieckich strażników granicznych, którzy wyrywkowo podchodzili do oczekujących i wyciągali ich do kolejnej kontroli paszportowej.


Dzień drugi i popsuta noga

Już dzień wcześniej stwierdziłam, że popsuła mi się prawa stopa, a dokładnie kostka. Tak to bywa z nią od lat. Bolało jak diabli, sama nie w...