czwartek, 15 lutego 2018

City

Wczoraj przewidywania pogodowe były bardzo dobre, czyli australijska zima, tzn. około 20 stopni i słońce, więc zaplanowaliśmy spacerek dłuższy niż tylko na plac zabaw. Postanowiliśmy w końcu zobaczyć centrum Adelajdy. Marcin widział bo tam pracuje, ale my nie. Żeby nie zmęczyć dzieci już u samego zarania niedzieli podjechaliśmy sobie do kościoła metrem. Bardzo to było wygodne i uznaliśmy, że właśnie stało się to naszą nową tradycją. Jest to tym fajniejsze, że powrót jest bezpłatny (bilet jest ważny do dwóch godzin) i w niedzielę jest taniej.

W ogóle z tym metrem to sytuacja jest taka, że podobne do prawdziwego metra jest tylko z nazwy, no i może system bramek i biletów jest podobny. Ale jeździ to zdecydowanie nie pod ziemią. Trochę podobne to do metra w Amsterdamie, które częściej jeździ nad niż pod. Wagoniki przypominają amerykańskie pociągi (są srebrne) i wcale nie poruszają się szybko jak tradycyjne metro ale raczej w stylu australijskim, czyli "no worries - i tak zdążysz". Metro jest punktualne, o czym dobrze wiemy bo mieszkamy obok jednej ze stacji i słyszymy każdy wagonik i w dzień i w nocy. Hałas pociągów jest porównywalny z papugami, z tym, że papugi przynajmniej w nocy milkną... Bilety do tego metra, tzw. metrocard, mają formę plastikowych kart (znak naszych czasów) podobnych do kart płatniczych. Karty można doładowywać w pociągu, na dworcu lub w różnych punktach rozsianych po mieście, a wchodząc do pociągu przykłada się do licznika i pobiera się automatycznie opłata za przejazd. Jest to w zależności od pory dnia od 1.90 AUD do 3.40 AUD. Taniej mają uczniowie, studenci i emeryci. Dzieci <5 lat jeżdżą za darmo. Bilety są też ważne w innych środkach komunikacji, ale nie korzystaliśmy jeszcze z innych opcji. Podobne rozwiązanie z doładowywanymi kartami widzieliśmy w metrze w Lille. Oprócz tych plastikowych są jeszcze bilety tradycyjne ale używają ich tylko ci, którzy do Adelaidy wpadają z jednodniową wizytą, bo są po prostu droższe. Linii metra jest 4 w tym dwie rozgałęzione więc można się całkiem sprawnie nimi po Adelajdzie poruszać. Oprócz tego jest osobna linia łącząca centrum z plażą Glenelg, po której kursuje zabytkowy tramwaj. Ale o czym to ja... a do kościoła jechaliśmy. 

Wczoraj było u nas Boże Ciało. Tu obchodzi się je tydzień po Uroczystości Trójcy Przenajświętszej. Zgodnie z naszą ponadtygodniową tradycją udaliśmy się na mszę do kościoła świętej Małgorzaty. Jest to najbliższy kościół katolicki, w którym są msze po polsku.

Popołudnie spędziliśmy w centrum. Jak spojrzy się na Adelajdę z góry to centrum wygląda bardzo regularnie. Jest to taki prostokąt otoczony zielenią. W środku prostokąta umieszczone jest wszystko co zazwyczaj znajduje się w centrum dużego miasta, czyli hotele, banki i inne wieżowce. Jest to teren zabetonowany z wyjątkiem samego środka gdzie jest całkiem przyjemny obszar tzw. Victoria Square z zielenią i fontannami. W środku stoi pomnik królowej Wiktorii, przypominający kto tu rządzi(ł). Nie ma natomiast typowej starówki (no bo w sumie to trudno znaleźć coś starego w miastach Australii), samochody przejeżdżają przez sam środek Adelajdy a budynki są tylko stylizowane na stare. Takie kilkudziesięcioletnie miniaturki paryskiego Notre Dame. W jednej z takich miniaturek przez całą naszą bytność dzwoniły dzwony, trochę przypominające koncert carillonowy, z tym, że melodia była jednostajna. I grały na tyle głośno, że po paru minutach zaczęliśmy się zastanawiać dlaczego one tak długo dzwonią.










Pospacerowaliśmy sobie po głównym deptaku czyli Rundle Mall. Jest to coś co wygląda jak adelajdzkie Krupówki, na środku których stoją dwie wielkie metalowe kule - obiekt, przy którym turyści robią sobie fotki. Połaziliśmy sobie też po parkach położonych przy River Torrens (nie wiem dlaczego nie Torrens River). Jest to krótka rzeka spływająca z leżących nieopodal Adelaide Hills (kolejna pozycja na liście miejsc do odwiedzenia). Parki są piękne i bardzo zadbane. Trawa krótko przystrzyżona (wiadomo dlaczego :) ) a po trawie łazi ciekawe ptactwo. Udało nam się ustrzelić (aparatem oczywiście) kolejne zwierzątka do naszej kolekcji fotografii żyjątek australijskich.












Wracaliśmy obok Owalu (robi wrażenie) i podziwialiśmy jak to wszystko ładnie jest tu zaaranżowane. Tuż przy dworcu znajduje się duży teren spacerowy, promenada w kształcie łuku prowadząca donikąd, tzn. idzie się nią tylko w celach spacerowych żeby przy jej końcu móc z góry podziwiać podświetlaną fontannę wytryskującą w środku rzeki. Przy brzegu rzeki znajdują się łódki, którymi można sobie popłynąć aż do ogrodu zoologicznego (kolejny punkt na liście :) ). To wszystko tuż obok ścisłego betonowego centrum. Podsumowując: ładnie.








Semaphore&rugby

Dzisiaj wybraliśmy się nad morze. Tzn. tak naprawdę to nad Zatokę Świętego Wincentego, nad którą leży Adelajda. Za zatoką jest Wielka Zatoka Australijska, dalej Ocean Indyjski a potem to już Antarktyda. Ale Antarktyda to już jest naprawdę daleko i z plaży nie widać. Ale pingwiny docierają do Australii więc aż tak daleko nie jest. Pingwinów jednak nie spodziewaliśmy się zastać, bo one żyją sobie na południe od Adelajdy na Wyspie Granitowej. Może się wybierzemy bo niedaleko i podobno pięknie.
Mieszkamy jakieś 6 km od plaży więc najpierw musieliśmy odbyć podróż metrem, potem przejść jeszcze kawał drogi i już byliśmy na plaży Semaphore Beach. Przed plażą było wesołe miasteczko i przyjemny plac zabaw. Na plaży duże molo. Sama plaża nie przypomina tej znad Bałtyku. Piasek jest jakiś taki inny. Ma małe ziarenka i przypomina raczej mąkę niż cukier. Podobno ten piasek jest fajny. I to na tyle fajny, że Australia go sprzedaje. I to nie byle państwu, które zapragnęło kupić sobie piasek, ale Arabii Saudyjskiej. A z czym Wam się kojarzy Arabia? No właśnie... z piaskiem. I z wielbłądami. Ale okazuje się, że wielbłądy Australia również eksportuje. Komu? Arabii Saudyjskiej. Podobno smaczniejsze :) Dziwne to wszystko... ale podobno dziwne rzeczy w Australii są na porządku dziennym.
Dzieciaki się wybawiły, zebrały muszelki i nakarmiły mewy. Pobiegały też trochę po wodzie. Jest to w miarę bezpieczne o tej porze roku, bo to nie sezon na meduzy. Ciekawostką dla nas były kawałki koralowców i gąbek, które leżały sobie na plaży. W jednym koralowcu znaleźliśmy coś co żyło, ale na wszelki wypadek nie dotykaliśmy. Tego typu stworki miewają nieprzyjemne dla innych własności jak parzenie i paraliżowanie więc lepiej podziwiać i nie dotykać. Plaża czyściutka, żadnego śmiecia czy innych "rzeczy" (po plaży spacerowało dużo psów z właścicielami... albo na odwrót, w każdym razie było czysto). Z daleka widać było port w Adelaidzie. Duży. Kiedyś się wybierzemy.
Zobaczyliśmy uroczy zachód słońca i powędrowaliśmy do metra. Po drodze spotkaliśmy stado papug, które pasło się na trawniku. Normalnie chodziły i trawę skubały. Jak krowy. 
Jak już dotarliśmy do metra, to okazało się, że na stacji był tłum ludzi. Pociąg, który podjechał był również pełen ludzi. Wszyscy mieli szaliki, czapeczki, koszulki i inne akcesoria kibiców. Wszyscy byli spokojni i trzeźwi hmmm a jednak wyglądali jakby jechali na mecz. Z pobieżnej lektury akcesoriów kibicowskich dowiedzieliśmy się, że chodzi o klub o nazwie Port Adelaide a z kształtu piłek trzymanych przez dzieci, że codzi o rugby. Z resztą w Australii może chodzić jedynie o rugby (ich sport narodowy) no i czasem o krykieta. Nie wiem o którym mam większe pojęcie ;)
W centrum miasta jest bardzo duży stadion. Ogromny. Ma kształt owalny, a jego angielska nazwa to Adelaide Oval ;) My wysiadaliśmy jako jedyni wcześniej, na każdej stacji ludzie tylko wsiadali. Wysiadając czułam się trochę jak przestępca. Po powrocie sprawdziliśmy, że na stadionie, który liczy sobie ponad 53000 miejsc odbywał się mecz w rugby pomiędzy Port Adelaide a Western Bulldogs. Te buldogi to drużyna z Melbourne. Melbourne jest oddaloneod Adelaidy jedynie 700 km więc jak na australijskie warunki to prawie derby :) Szargani wyrzutami sumienia, mecz zobaczyliśmy w domu ;) Zdaje się, że trzymał kibiców w napięciu bo wygrywali raz jedni raz drudzy. Ale w trzeciej połowie to już Adelajda dominowała a czwarta to już w ogóle popis naszych :) Nasi wygrali 100-62. Stwierdziliśmy, że po obejrzeniu jednego meczu można co nieco wywnioskować o co może chodzić w tej grze :) Gdy byliśmy rok temu w Lille to oglądaliśmy w telewizji mecze w bulle. Zgodnie stwierdziliśmy, że rugby bardziej emocjonujące :) Teraz czekamy na krykieta ...












Co zrobić jak dziabnie Cię pająk



Przeczytałam ulotkę: Co zrobić jak ukąsi Cię pająk :D

1. Nie panikuj

2. Znajdź pająka i zrób mu zdjęcie

3. Sprawdź w miarę możliwości co to za typ

4. Skieruj się po pomoc

To takie proste :)


A dzisiaj dzieci dopadły jakąś piaskownicę i bawiły się w kto pierwszy zasypie pająka 8) Przy tejże piaskownicy spotkaliśmy sympatycznego starszego pana na rowerze. Okazał się być Serbem mówił dużo, bardzo dużo... problem w tym, że wrzucał sporo słów serbskich i włoskich (po dziadkach), więc angielskich było zdecydowanie mniej niż powinno być :) Na koniec podarował Szymkowi piłeczkę golfową, która stanowi teraz pewne zagrożenie dla okien, komputerów, telewizora. Ale co tam no worries :)







Śmieci

W piątki przyjeżdża śmieciara. No niby nic wielkiego, w Toruniu z jedną ekipą nasz trzylatek się nawet zaprzyjaźnił i mili panowie z MPO włączali mu wszystko co się da (nie wiem czy słyszeliście klakson polskiej śmieciary). Tutaj jest troszkę inaczej. Śmieciarki mają specjalny wysięgnik po kosz więc jedyną osobą w śmieciarce jest jej kierowca. Do tego dostaliśmy specjalną broszurę, która mówi jak postawić kosz przy drodze, kiedy i jakiego rodzaju śmieci są wywożone. Mamy trzy kosze na śmieci różnią się tylko pokrywami: zielona wszystkie szczątki organiczne czyli np. resztki z obiadu i zgrabione liście; żółta pokrywa rzeczy przeznaczone do powtórnego przetworzenia czyli papier, szkło i plastik; niebieska pokrywa wszystko co niewiadomo gdzie wyrzucić. W broszurce są tabelki z bardzo szczegółowym opisem konkretnych rzeczy i koszem, w którym należy je umieścić. Segregowanie śmieci to tutaj bajka :)

Biblioteka



A dzisiaj byliśmy w bibliotece miejskiej :) tzn. ja i dzieci, bo Marcin był w pracy. Brakuje nam książek, niestety nie wszystko można było zabrać ze sobą. Biblioteka jest przestronna i nowoczesna, taka z wygodnymi kanapami i klockami LEGO dla dzieci. Wygląda na to, że bedziemy mogli z niej korzystać, tylko muszę przedstawić właściwie cokolwiek co poświadczałoby pobyt tutaj np rachunek za telefon. Rozmawiałam z dwiema paniami i jedna poinformowała mnie, że pracuje tu Polka więc jeśli czegoś potrzebuję to ona ją zawoła hmmm znaczy się, że mój angielski był tak koszmarny, że domyślały się z gestów o co mi chodzi. W sumie chętnie poznam Panią Polkę bo nie mam do kogo ust otworzyć. Nie mam problemu z komunikacją i dość łatwo nawiązuję kontakty z ludźmi ale place zabaw są puste, nie ma ani mam ani niań z dziećmi, sąsiadów widziałam przez moment. W sumie najczęściej słyszę sorry i no worries bo codziennie robię zakupy. A dobra w niedzielę na placu zabaw rozmawiałam z jedną Azjatką (czekała z córeczką na otwarcie biblioteki :)). Ona też tu jest, bo mąż ma jakiś kontrakt więc była pewnie tak samo spragniona rozmowy jak ja :)

Sama biblioteka znajduje się w City of Charles Sturt, to jest taki kompleks instytucji państwowych związanych z kulturą, zajmują się animacją życia kulturalnego na dzielni :)




Dzisiaj byliśmy w bibliotece po raz drugi, wzięłam paszport i umowę najmu, jako dowód naszego pobytu tutaj. Całość trwała chwilkę właściwie panowie rzucili okiem na dokumenty i już. A dzisiaj dla odmiany byli sami panowie, wczoraj same panie, hmmm może nie mają zmian koedukacyjnych :) Wynalazłam nam książki o zwierzętach w Australii i jakieś tam bajeczki, które podobały się dzieciom, no i wyszło 10 sztuk. Karta biblioteczna uprawnia do wypożyczenia 100 tytułów, w tym 20 płyt DVD i 20 płyt CD w bibliotekach w całej Australii Południowej. Oddać książki można również w każdej z tych bibliotek. Książki wypożycza się samemu tzn. trzeba samemu przeskanować kartę i przeskanować kody kreskowe książek, w ten sposób sprawdza się, czy ktoś jej wcześniej nie zarezerwował, potem drukuje się druczek wyglądający jak rachunek w sklepie, gdzie są terminy zwrotu książek. Zastanawiałam się za co zapłacę, bo Australia jest droga i zasadniczo nic nie jest za darmo. Czytałam też, że biblioteki, w niektórych stanach pobierają opłaty za wypożyczanie. Żaden rachunek jednak nie został mi wręczony. Książki oddaje się również samodzielnie na podobnej zasadzie, tylko tym razem książki wrzuca się w szparkę, takie urządzenia funkcjonują też w Polsce, w niektórych bibliotekach uniwersyteckich.

Zapytałam pana bibliotekarza, czy widział kiedyś węża. Powiedział, że nigdy nie widział, że węże w ogrodach pojawiają się niezwykle rzadko, uff. Ewntualnie latem kiedy jest bardzo ciepło a one potrzebują wody albo chowają się w klimatyzatorach. Powiedziałam, że w zasadzie nie widziałam jeszcze tych sławnych pająków, uśmiechnął się szeroko i powiedział, że jeszcze zobaczymy bo one są wszędzie, hmm.






Money, money,money...

Do Australii przywieźliśmy trochę dolarów australijskich, czyli AUD. Jest to rozwiązanie mało wygodne, szczególnie gdy tej gotówki jest dużo, ale najkorzystniejsze. Innym wyjściem jest założenie konta w Australii przed wyjazdem i przelanie na nie pieniędzy. Jest to rozwiązanie mniej korzystne, bo po drodze bank przewalutowuje po swoim (niekorzystnym) kursie oraz pobiera niemałą prowizję. Kupno gotówki w kantorze jest o wiele korzystniejsze, bo po pierwsze kurs jest lepszy niż w banku, a po drugie można się targować, jeśli ktoś potrafi. Marcin potrafił :) Rozwiązaniem najfajnieszym byłoby posiadanie konta walutowego gotówkowego w AUD w Polsce. Niestety takiej opcji w ofercie polskich banków nie znaleźliśmy. 
Jeśli chce się wwieźć do Australii dużo gotówki to trzeba uważać, zarówno na złodziei (nie wiem dlaczego Hongkong mi przyszedł w tej chwili do głowy), jak i żeby nie przekroczyć limitu, który wynosi dużo, bo jakieś 10000 AUD. Powyżej tej kwoty pieniądze trzeba deklarować i jest się szczegółowiej sprawdzanym. Ale z kupnem większej ilość AUD w Polsce wcele nie jest tak łatwo. Nam się udało za trzecim razem i po wykupieniu wszystkiego co mieli w kantorze uznaliśmy, że wystarczy.
Jak się już pieniądze wwiezie to dobrze byłoby je umieścić w jakimś banku. Wybór banku w Australii jest dość prosty, bo do dyspozycji mamy całe cztery główne banki, które dominują na rynku i parę mniejszych. Założyć konto można online, ale w przypadku overseas visitors, czyli takich jak my, i tak próba założenia konta kończy się wizytą w banku. Jest tak dlatego, że do weryfikacji nie wystarcza paszport, ale potrzeba drugiego dokumentu, takiego jak prawo jazdy australijskie, czy karta medicare, którym overseas zazwyczaj nie dysponują. 
No więc dziś mój mąż udał się do banku w celu założenia konta. Zaraz przy wejściu stoi pani, która wita klienta tradycyjnym "Hello, how are you?", pyta o imię, po usłyszeniu którego robi duże oczy, prosi o przeliterowanie i mówi "beautiful". Po czym wpisuje imię na listę, pokazuje na miejsce w poczekalni i mówi, że ktoś podejdzie za 10 minut. Po tym czasie podchodzi urocza azjatka (wg relacji męża) podchodzi z klientem do swojego stanowiska. Powtórzę. Podchodzi do klienta i idzie z klientem do swojego stanowiska. Nie woła go zza okienka. W ogóle nie ma okienka, nie ma lady. Stoi się obok klienta, który widzi cały czas monitor i wszystkie poczynania obsługi. W międzyczasie, gdy pani klika w komputer rozmawia z mężem, o tym czy mu się tu podoba, czy jest tu z rodziną, ile lat mają dzieci, itp. Mąż wyszedł z banku zadowolny. Powtórzę bo to ważne: mąż wyszedł z banku zadowolony.
Dla kontrastu przytoczę sytuację w banku tuż przed wyjazdem do Australii. Mąż udał się tam, żeby przelać pieniądze za czynsz na australijskie konto właścicielki naszego obecnego domku. Pani gdy zobaczyła co i gdzie ma przelać powiedziała "hmm, przelew zagraniczny... możemy spróbować, ale zazwyczaj takie operacje robią koleżanki..." i transakcja nie doszła do skutku. Obok męża przy okienku siedział facet, który się trochę "niecierpliwił" bo pani nie potrafiła zamknąć jego konta walutowego. Usłyszał od niej "gdybym miała więcej takich klientów jak pan to dawno bym zawał miała".
A jak już o pieniądzach mowa, to dolary australijskie wykonane są z takiego trochę "plastikowego" papieru. Podobno można je zmoczyć i się nie niszczą. Jeszcze nie próbowaliśmy, ale mamy trójkę dzieci więc pewnie kiedyś napiszę czy to prawda :) Poza tym mają fragment przezroczysty zrobiony z folii. Nie są tak pstrokate jak dolary hongkongijskie, za to mają większe monety. Wielkość monet nie jest skorelowana z nominałem co nie ułatwia współpracy z nimi. Największe z monet, czyli półdolarówki są ogromne. Ich średnica to ponad 3cm i jak się ma kilka w portfelu to się wie, że się ma portfel. Na szczęście w banku jest taka maszynka o nazwie coin deposit. Można tam się pozbywać monet, tzn. wrzucać je na swoje konto bankowe - świetna zabawa dla dzieci.

No worries



Zasada, która bardzo mi się podoba :) Zdanie używane przy okazji i bez okazji. Przyjęłam tę zasadę w kwestii posłania dzieci do szkoły. W zasadzie prawo mówi, że gdy przebywa się z dziećmi na terenie Australii powyżej trzech miesięcy, muszą one pójść do szkoły. My będziemy przebywać sześć i można powiedzieć, że tylko sześć i aż sześć. Niestety w przeciągu tych sześciu miesięcy dzieci nie zaczną mówić po angielsku, więc szkoła byłaby jedynie przechowalnią. Oczywiście osłuchają się ale czas jest zdecydowanie za krótki, żeby odniosło to jakiś większy skutek. Nie wiem czy ktoś się dopomni o to ich chodzenie do szkoły. Jeśli się dopomni odpowiem to co usłyszałam już po wielokroć no worries :)

Przy okazji druga zasada, która bardzo mi się podoba: who cares! Tutaj nikt niczym się nie przejmuje. Np ubiór: jedni chodzą w japonkach i koszulkach inni w wełnianych czapkach i ani jedni ani drudzy nie zwracają niczyjej uwagi, itd. 

Ot takie dwie zasady, które dobrze byłoby wprowadzić na polskim gruncie :D

A i jeszcze jedna rzecz, Australijczycy za wszystko przepraszają i robią to tak naturalnie i ładnie, że samemu też się ma ochotę ich przeprosić.

Dzień dziecka



W Australii również obchodzi się Dzień Dziecka, tyle, że nie dzisiaj a w pierwszą sobotę lipca, no więc obchodzić będziemy dwa razy :) Dzisiaj w ramach święta wzięłam maluchy do sklepu (tylko 1,4 km w jedną stronę) i kupiliśmy piłki. Po powrocie zabawa była przednia, nic nie zostało potłuczone, dzieci padły i poszły spać. 



Małym i dużym dzieciom życzę nieustannej radości z odkrywania świata.



Dzisiaj pierwszy dzień zimy w Australii, w głębi lądu temperatury spadną nawet do -2. Rekord zimna w Adelajdzie to -0,6. Dzisiaj 13 stopni, a jutro ma być 15 :)



Pająki i inne stwory

Po wejściu do domu przeszukałam w nim chyba każdy kąt, wysprzątałam za lodówką, piecem i pralką. Znalazłam jednego pająka nie był duży ani włochaty. Najprawdopodobniej był to cupboard spider. Nie jest groźny. Oczywiście były też inne pająki ale zwykłe z chudymi nogami dokładnie takie jak w Polsce. Uważać trzeba natomiast na red backa jego ukąszenie może stanowić zagrożenie. W zasadzie nie widziałam innych stworów. Jest przedsionek zimy i część z tych stworzeń, jak węże ponoć zapada w sen. W każdym oknie są moskitiery, także drzwi są podwójne jedna część to krata z moskitierą. Ponoć latem i tak najgorsze są muchy i te moskitiery to głównie ochrona przed nimi. Jak jakiegoś stwora spotkam to napiszę. 


Pierwsza niedziela w Australii



Jak zawsze w niedzielę postanowiliśmy iść do kościoła. Sprawdziliśmy w Internecie msze, okazało się, że w miarę blisko (czyli jakieś 2,5 km w jedną stronę) znajduje się kościół katolicki, w którym odbywają się msze w języku polskim, o zgrozo o 8 rano. No nic jesteśmy twardzi, zatem wstaliśmy, i poszliśmy. Z wywieszonym jęzorem dotarliśmy do kościoła punkt ósma, po czym okazało się, że msza jest na 8 30. Przeczekaliśmy przy okazji podziwiając drące ryja ptactwo, np stado kakadu. Kapłan odprawiający mszę był bardzo schorowany, ledwo się poruszał i komunikował na siedząco. 

Wracając podziwialiśmy australijskie ogródki, drzewka pomarańczowe, mandarynkowe, cytrynowe, grapefruitowe, wszystkie oczywiście miały gałązki pełne owoców. Normalnie wyglądają jedynie róże, irysy i żonkile. Pod domem mamy coś co wygląda jak duże drzewko szczęścia i kwitnie na biało. Rośliny są niesamowite, jest ich całe mnóstwo.



Pogoda jest bardzo kraciasta. Pomyślicie ciepło i sucho. Nic bardziej mylnego jak powiedział klasyk. Przez ostatnie 2 dni lało i to całkiem porządnie.

Home sweet home



Wynajęliśmy domek, taki australijski parterowy mały domek. W Adelajdzie bardzo trudno znaleźć domek, który ma piętro. Przy godzinnej przechadzce udało nam się znaleźć dwa. Domki są zupełnie inne niż w Polsce. Wszystkie się od siebie różnią i na swój sposób są urokliwe. No może poza tymi zupełnie odjechanymi ze zdobieniami chińskimi i greckimi kolumienkami. Taki australijski eklektyzm. Bardzo często można przed domkami spotkać palmy, drzewa owocowe (ale nie jabłoń tylko pomarańcze, cytryny, itp.) a trawa zawsze jest skoszona. Zbyt wysoka trawa jest siedliskiem węży, a tych to nawet Australijczycy nie lubią. Poza tym zauważyliśmy, że często domki są budowane z byle czego i przypominają nasze polskie ogródkowe altanki. W Australii nie znają pojęcia okno z podwójną szybą, o potrójnej nie wspominając. Więc wszędzie okna są cieniutkie co powoduje, że znakomicie słychać hałas z zewnątrz, którego źródłem są głównie papugi. W naszym przypadku dodatkowym źródłem jest pociąg, który przejeżdża tuż obok naszego domku. Mieszkamy 3 minuty od stacji.



Bloki w Adelajdzie są tylko w samym centrum, ale tam jeszcze nie byliśmy więc o tym nie piszę. To, że ludzie mieszkają w domkach parterowych powoduje, że obszar, na którym rozciąga się Adelajda jest ogromny i wszędzie daleko. Podobno bez samochodu nie da się tu egzystować, ale my damy radę. Przynajmniej spróbujemy :)



Przed naszym domkiem rośnie ogromne drzewo awokado i ma kilka owoców, które być może da się jeść, ale nie zamierzamy próbować. Oprócz tego rośnie wielka palma, która jest dobrym punktem orientacyjnym, ale za to żyją na niej stada rozwrzeszczanych ptaków. Niektóre wyglądają jak wróble i jaskółki, ale są też papugi, kakadu, itp. Bardzo kolorowo. Marcinowi udało się ustrzelić (aparatem) pierwszego ptaka typowo australijskiego, którym jest Miodożer Maskowy. Jego angielska nazwa Noisy Miner jest zdecydowanie lepsza. Jest głośny. Bardzo głośny. Niektóre ptaki tutaj mogą spokojnie rywalizować z samochodowym alarmem.





Zaczęłam sprzątać nasz domek i okazało się, że jest nieco zapuszczony, tak jakby od długiego czasu nikt tu nie mieszkał. Jak przyjechaliśmy nie było jeszcze prądu, ciepłej wody ani Internetu. Ale instalację prądu załatwiliśmy zdalnie jeszcze w Polsce i około 9 przyszedł pan instalator, prąd podłączył i przestaliśmy żyć po amiszowemu. Prąd jest fajny.

Jeszcze przed południem gdy my śpiąc przegrywaliśmy walkę z jet lagiem, Marcin załatwił Internet. Internet jest w Australii drogi. Jeżeli się jest visitorem, czyli takim, co to jeszcze nie ma żadnych papierów poświadczających, że się osiedlił, to najkorzystniejsza oferta to 2$ dziennie za każde rozpoczęte 500MB. Czyli za 15GB trzeba zapłacić 60$ (180zł). I do tego można korzystać tylko w telefonie, nie można wykorzystać np. w routerze. Nie znają tu pojęcia internetu bez limitu transferu. Dla porównania w Polsce płaciliśmy 34 zł i limit wynosił coś ponad 50GB i nie dało się go wykorzystać. Jak się już nie jest visitorem to jest trochę lepiej, ale daleko do tego co w Polsce. Sprzedającym internet był peruwiańczyk George. Bardzo miły gość, z którym Marcin się trochę pośmiał z australijskiego internetu, bo okazało się, że w Peru internet jest w ogóle nie limitowany. Z trzech dostawców: Optus, Telstra, Vodafone, wybraliśmy tego ostatniego, bo do zakupu wystarczył tam tylko paszport, w przeciwieństwie do pozostałych.

Ciepła woda pojawiła się sama. Tzn. po ok pięćdziesięciu próbach zauważyliśmy, że robi się cieplejsza. A potem to już leciał wrzątek i tak już zostało. Zgodnie stwierdziliśmy, że podobnie jak prąd, ciepła woda jest fajna.






No i jesteśmy :)



W piątek rano stanęliśmy wreszcie na australijskiej ziemi. Nasze bagaże dotarły razem z nami i to był pierwszy powód do radości. Jeszcze przed lądowaniem otrzymaliśmy ankiety do wypełnienia, w których dość dokładnie deklarowaliśmy co przewozimy. Przed podróżą naczytaliśmy się sporo co wolno czego nie (np nie wolno nasion, drewna, skóry itd.) więc raczej byliśmy "czyści". W zasadzie nie można do Australii przywozić niczego co mogłoby się rozmnożyć i zakłócić tutejszą florę lub faunę. Bardzo o to dbają, bo kilka razy się już przekonali, że np. przywiezienie dwudziestu paru królików tylko po to, żeby sobie do nich postrzelać, może się skończyć tym, że te króliki będę się rozmnażać jak króliki i zażrą połowę Australii.

Wypełnialiśmy także deklarację wymaganą przez rząd australijski dotyczącą podróży do krajów afrykańskich. Ma to związek z ryzykiem rozprzestrzeniania eboli. W Afryce nie byliśmy, eboli nie mieliśmy. Wypełniliśmy deklaracje dla nas dorosłych i dla nastolatki. Przy sprawdzaniu pani poinformowała nas, że deklaracji nie wypełnia się dla dzieci do szóstego miesiąca życia. Już oczami wyobraźni widziałam niespełna trzylatka i sześciolatkę jak razem decydują się wyjechać na Safari, no ale nic jak trzeba to trzeba. Już mieliśmy zasiąść do wypisywania druczków, aż tu nagle pojawił się duży celnik popatrzył na nasze przekrwione oczy i zmierzwione włosy i stwierdził, że nie musimy już nic wypisywać. Udało się ustawić do długiej kolejki do sprawdzania wszystkich bagaży. Kolejki były dwie dla tych deklarujących przewożenie czegoś np jedzenia dla dzieci i druga dla nic nie deklarujących. Różnica polegała na tym, że tym pierwszym sprawdzano bardzo dokładnie wszystko, a tym drugim na wyrywki. Nasze walizki i plecaczki zostały prześwietlone. Miła pani popatrzyła na nas zobaczyła ten sam obraz co celnik wcześniej i wypuściła nas z naszymi ogromniastymi walizkami.

Po wyjściu z lotniska pan zawiadujący taksówkami w pół minuty przywołał dla nas dużą taksówkę. Kierowcą tejże był klasyczny "Ahmed" z brodziskiem i turbanem. Po podaniu adresu stwierdził, że nie zna, ale ma GPSa. Kazał przeliterować i zawiózł nas na miejsce gdzie czekała na nas urocza Pani Zosia, od której wynajęliśmy dom.



Come fly with me (part3)

Hongkong-Adelajda


Lot trwał jedyne osiem godzin. Wszyscy czuli się dobrze. Nastolatka jeszcze była lekko blada i mało jadła ale już humor dopisywał. Maluchy dostały, w czymś takim jak nasz worek na kapcie tylko mniejszy, kolorowanki i jakieś tam drobiazgi. W sumie rzeczy te nie były używane bo możliwość niemalże nieograniczonego oglądania bajek zwyciężyła. Lot bardzo spokojny. Widziałam burzę, piękne błyskawice. Minęliśmy ją szybciutko i nawet nie zdążyłam zrobić zdjęcia, a ponieważ byliśmy powyżej to samolotem nawet nie zabujało. Schodzenie do lądowania następowało dość szybko i po raz pierwszy poczuliśmy dyskomfort w uszach. Nie wiem czy maluchy coś poczuły bo tradycyjnie świetnie się bawiły i na taki drobiazg nie zwróciły uwagi. 

https://www.youtube.com/watch?v=Euci0_BBmNE

Come fly with me... (part2)

Frankfurt-Hongkong

Kolejny lot hongkongijskimi liniami Cathay Pacific z Frankfurtu do Hongkongu maluchy również zniosły super. Samolot ogromny, przestronny. Monitorki w siedzeniach wyświetlające bajki, filmy, gry, informacje o locie itp. Oczywiście maluchy zachwycone od razu zabrały się za naciskanie na monitorkach na co się dało. Jeszcze przed startem podeszła do nas stewardessa i uprzejmie uświadomiła nam, że jeden z przycisków służy do wzywania obsługi, i z tego miejsca załoga została wezwana już wielokrotnie. Wyraziliśmy skruchę i mocne postanowienie poprawy i od tej chwili postanowiliśmy bardziej kontrolować poczynania maluchów. Cathay nie chce być gorsze od Lufthansy i maluchy dostają zestawy prezentów, jakieś naklejki, kredki, kolorowanki, itp. No i mniejszych rozmiarów słuchawki co bardzo się przydaje podczas 12 godzin lotu.
Lot przebiegał spokojnie, turbulencji prawie nie było. Do tego stopnia przebiegał spokojnie, że Dominika w pewnej chwili zapytała "dlaczego stoimy?". Coż, byliśmy wtedy na 12km. Zgodnie stwierdziliśmy, że w PKP trzęsie bardziej. Szymek z lotu najbardziej zapamiętał, że pani przynosiła soczki kiedy tylko się chciało. Maluchy lotem zachwycone i już pytają kiedy znowu lecimy. Gorzej z nastolatką, którą bolał brzuch i jeśli czuła się jak wyglądała to czuła się fatalnie. W końcu zaczęła mieć biegunkę i wymiotować. Obsługa biegała koło niej i zapodała jej jakiś chiński tradycyjny środek na wymioty. Po czym usadowili ją w pierwszej klasie, żeby jej było wygodniej, podarowali firmowe gacie bo swoje zarzygała. Na szczęście nie miała gorączki, gdyby miała obsługa byłaby zmuszona poinformować lotnisko, gdzie czekałby lekarz i kwarantanna. Przyznam, że trochę się bałam, czy to tylko jelitówka, czy może coś gorszego złapanego na lotnisku, a może to były tylko emocje. Po jakimś czasie, gdy już wszystko dobrze się skończyło, stwierdziliśmy, że teraz już wiemy jak w łatwy sposób przelecieć się pierwszą klasą :) Kolejnym spostrzeżeniem było to, że trochę nam się te chińskie stewardessy myliły, bardzo były do siebie podobne.



Lotnisko w Hongkongu położone jest na osobnej wysepce na Morzu Południowochińskim. W ogóle to Hongkong to same wyspy. Jest ich ponad 200. Lądowaliśmy wcześnie rano około 7. Tylko, że nasze organizmy czuły się jakby była 1 w nocy. A my zachowywaliśmy się zgodnie z tym co czuły nasze organizmy i nie zważaliśmy na to co pokazuje zegarek. Mimo, że było wcześnie, po wyjściu z samolotu uderzyła nas fala gorąca. Było 31 stopni i bardzo wilgotno. Podobno tu tak zwykle.


Plany na Hongkong były duże, mieliśmy wjechać zabytkowym tramwajem na Victoria Peek i zrobić zdjęcie wybrzeża hongkongijskiego z góry, jednak złe samopoczucie nastolatki nie pozwoliły na ich realizację. Dwanaście godzin to długo więc perspektywa nie wychodzenia z lotniska była dość przerażająca. Jednak po rozłożeniu zabawek i przedniej zabawie na lotniskowej wykładzinie, po prostu poszliśmy spać. Przy czym spania nie ułatwiało nam bardzo głośne porozumiewanie się Chińczyków. Oni mówią bardzo głośno i na jakichś takich wysokich częstościach. Rozmawiają niby między sobą ale tak, jakby chcieli, żeby wszyscy słyszeli. W Japonii jest tak, że kobiety mówią w towarzystwie wysokim, piskliwym tonem. Takie mają zwyczaje. W Chinach za to wszyscy mówią głośno. Może to przez mniejsze uszy...:)

(Kolejny akapit tylko dla ludzi o mniejszej wrażliwości na estetykę zachowania innych)

Oprócz tego, że mówią głośno to plują. To spostrzeżenie mojego męża, który w ciągu tych 12 godzin był kilka razy w toalecie. I za każdym razem to samo. Plują. Ale nie jakoś tak dyskretnie. Plują tak, jakby chcieli wszystkim pokazać patrzcie jak ja pluję! Cytat z męża "charkają tak jakby grina szukali w głębi czaszki". Wyobraźcie sobie czterech mnichów buddyjskich (bo tylu ich weszło) w strojach a la Dalajlama przy pisuarach robiących coś takiego. Albo może lepiej sobie nie wyobrażajcie...

(koniec akapitu)





Kolejne spostrzeżenie jest zbieżne z tym co wyczytaliśmy o Hongkongu przygotowując się do podróży. Jest tam mnóstwo ludzi, których jedynym zadaniem jest np. stanie i pokazywanie palcem "idź tu". To tak w skrócie. A w praktyce wygląda to tak, że wchodzimy na lotnisko i pani pyta nas, czy mamy lot transferowy. Na odpowiedź, że tak, pokazuje palcem i mówi "to idźcie tu". Czyli robi to samo co wisząca nad nią strzałka z napisam "Transfer" :) Podobnie jest w toaletach, w których stoją bez przerwy panowie (lub panie w zależności od wersji toalety) i czekają aż ktoś wyjdzie z kabiny, po czym wchodzą i sprzątają. Czyli robią dokładnie to co każdy użytkownik powinien zrobić po użyciu toalety. Każdy ma tam coś drobnego do roboty.



W Hongkongu zwraca również uwagę obecność komunikatów, których próżno szukać gdzie indziej. Przykład: jedziemy ruchomym chodnikiem i widzimy na poręczy komunikat "rękę połóż tutaj", po czym dojeżdżając do końca słyszymy komunikat "uważaj, zaraz kończy się chodnik", itp. Wszystkie te komunikaty rozpoczyna taki: "Nie patrz tylko w swoją komórkę, ale zwracaj uwagę na komunikaty".

Po lotnisku w Hongkongu chodzą uzbrojeni policjanci. Niby nic dziwnego, na Okęciu też są. Tyle, że tu oprócz pistoletów mają też karabiny maszynowe. Takie wielkie. Wyglądają przerażająco. Od razu przychodzi człowiekowi do głowy "niby Hongkong, a jednak Chiny...".



Zastanawiające jest to w jaki sposób na lotnisku w Hongkongu informowano o zmianie numeru bramki. Robiono to za pomocą komunikatu podając tylko numer lotu, nie wspominając w ogóle o tym dokąd ten lot jest. Nie wiem czy wszyscy pasażerowie znają numery swoich lotów na pamięć. My nie znaliśmy. Więc po każdym takim komunikacie spoglądaliśmy na tablicę odlotów, żeby sprawdzić czy to nie o nas chodzi. No i faktycznie o nas chodziło, o czym świadczy ta tablica:






Prorosyjsko w Niemczech? Witaj w Darmstadt