Dzisiaj wybraliśmy się nad morze. Tzn. tak naprawdę to nad Zatokę Świętego Wincentego, nad którą leży Adelajda. Za zatoką jest Wielka Zatoka Australijska, dalej Ocean Indyjski a potem to już Antarktyda. Ale Antarktyda to już jest naprawdę daleko i z plaży nie widać. Ale pingwiny docierają do Australii więc aż tak daleko nie jest. Pingwinów jednak nie spodziewaliśmy się zastać, bo one żyją sobie na południe od Adelajdy na Wyspie Granitowej. Może się wybierzemy bo niedaleko i podobno pięknie.
Mieszkamy jakieś 6 km od plaży więc najpierw musieliśmy odbyć podróż metrem, potem przejść jeszcze kawał drogi i już byliśmy na plaży Semaphore Beach. Przed plażą było wesołe miasteczko i przyjemny plac zabaw. Na plaży duże molo. Sama plaża nie przypomina tej znad Bałtyku. Piasek jest jakiś taki inny. Ma małe ziarenka i przypomina raczej mąkę niż cukier. Podobno ten piasek jest fajny. I to na tyle fajny, że Australia go sprzedaje. I to nie byle państwu, które zapragnęło kupić sobie piasek, ale Arabii Saudyjskiej. A z czym Wam się kojarzy Arabia? No właśnie... z piaskiem. I z wielbłądami. Ale okazuje się, że wielbłądy Australia również eksportuje. Komu? Arabii Saudyjskiej. Podobno smaczniejsze :) Dziwne to wszystko... ale podobno dziwne rzeczy w Australii są na porządku dziennym.
Dzieciaki się wybawiły, zebrały muszelki i nakarmiły mewy. Pobiegały też trochę po wodzie. Jest to w miarę bezpieczne o tej porze roku, bo to nie sezon na meduzy. Ciekawostką dla nas były kawałki koralowców i gąbek, które leżały sobie na plaży. W jednym koralowcu znaleźliśmy coś co żyło, ale na wszelki wypadek nie dotykaliśmy. Tego typu stworki miewają nieprzyjemne dla innych własności jak parzenie i paraliżowanie więc lepiej podziwiać i nie dotykać. Plaża czyściutka, żadnego śmiecia czy innych "rzeczy" (po plaży spacerowało dużo psów z właścicielami... albo na odwrót, w każdym razie było czysto). Z daleka widać było port w Adelaidzie. Duży. Kiedyś się wybierzemy.
Zobaczyliśmy uroczy zachód słońca i powędrowaliśmy do metra. Po drodze spotkaliśmy stado papug, które pasło się na trawniku. Normalnie chodziły i trawę skubały. Jak krowy.
Jak już dotarliśmy do metra, to okazało się, że na stacji był tłum ludzi. Pociąg, który podjechał był również pełen ludzi. Wszyscy mieli szaliki, czapeczki, koszulki i inne akcesoria kibiców. Wszyscy byli spokojni i trzeźwi hmmm a jednak wyglądali jakby jechali na mecz. Z pobieżnej lektury akcesoriów kibicowskich dowiedzieliśmy się, że chodzi o klub o nazwie Port Adelaide a z kształtu piłek trzymanych przez dzieci, że codzi o rugby. Z resztą w Australii może chodzić jedynie o rugby (ich sport narodowy) no i czasem o krykieta. Nie wiem o którym mam większe pojęcie ;)
W centrum miasta jest bardzo duży stadion. Ogromny. Ma kształt owalny, a jego angielska nazwa to Adelaide Oval ;) My wysiadaliśmy jako jedyni wcześniej, na każdej stacji ludzie tylko wsiadali. Wysiadając czułam się trochę jak przestępca. Po powrocie sprawdziliśmy, że na stadionie, który liczy sobie ponad 53000 miejsc odbywał się mecz w rugby pomiędzy Port Adelaide a Western Bulldogs. Te buldogi to drużyna z Melbourne. Melbourne jest oddaloneod Adelaidy jedynie 700 km więc jak na australijskie warunki to prawie derby :) Szargani wyrzutami sumienia, mecz zobaczyliśmy w domu ;) Zdaje się, że trzymał kibiców w napięciu bo wygrywali raz jedni raz drudzy. Ale w trzeciej połowie to już Adelajda dominowała a czwarta to już w ogóle popis naszych :) Nasi wygrali 100-62. Stwierdziliśmy, że po obejrzeniu jednego meczu można co nieco wywnioskować o co może chodzić w tej grze :) Gdy byliśmy rok temu w Lille to oglądaliśmy w telewizji mecze w bulle. Zgodnie stwierdziliśmy, że rugby bardziej emocjonujące :) Teraz czekamy na krykieta ...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz