czwartek, 13 lipca 2023

Sobota w Tokio czyli dzięki Bogu za metro :)

Mało czasu, dużo do zobaczenia - zaraz po śniadaniu (o jedzeniu nie wiem czy kiedykolwiek będzie, ale kto wie) ruszyliśmy w trasę. Zaczęliśmy od ustalenia, że potrzebujemy biletu na metro. Tokio to duże miasto. Jeśli chodzi o liczbę ludności to największe na świecie. Liczba mieszkańców jest niewiele mniejsza niż populacja naszego kraju. W tak ogromnej aglomeracji bez metra ani rusz. Tak też się rozpoczęło odkrywanie przez nas tego podziemnego środka transportu. Moje pierwsze skojarzenie to podziemne miasto w mieście. Myślę, że potrzebowałbym kilku dni, jeśli nie tygodni, żeby skumać gdzie wejść/wyjść żeby być jak najbliżej miejsca do którego chciałam się dostać. Druga myśl: jak do jasnej Anielki to wszystko funkcjonuje przy tak licznych trzęsieniach ziemi. Warto zaznaczyć, że metro w Tokio jest wielopoziomowe. Spotkałam się z trzema poziomami, czyli schodzimy pod ziemię, pociąg pod nami, a pod nim kolejny pociąg. To nie jest regułą, ale czy istnieje więcej  poziomów, tego nie wiem.

Kupiliśmy bilet całodniowy, który kosztował nas mniej więcej 35 zł (jesteśmy w maju 2023, na wypadek, gdyby ktoś trafił tu za pięć lat). W sumie zaczęliśmy od analizy świetnego kilkumetrowego malowidła (na bambusie, papirusie czy czymś takim), przedstawiającego historię Tokio. Ściągnęliśmy aplikację, dzięki której poznawaliśmy kolejne fragmenty malowidła po angielsku. To zajęło nam dobrą godzinę, więc póki co daleko nie uszli :D

Malowidło zrobiło na nas ogromne wrażenie. Pięknie przedstawiona historia Tokyo.  



Pierwszym miejscem, które odwiedziliśmy, była stacja Shibuya i dzielnica o tej samej nazwie. To jedno z najbardziej charakterystycznych miejsc ze względu na jego zatłoczenie i legendarnego psa Hachiko. Najpierw zatrzymaliśmy się i oglądaliśmy sobie słynne skrzyżowanie, które przemierza w godzinach szczytu za jednym zamachem ponoć od 1 do 2,5 tysiąca osób co dwie minuty. Weszliśmy w ten tłum, dotarliśmy na drugą stronę skrzyżowania, gdzie zrobiliśmy zdjęcia psu Hachiko, którego historię zna każdy Japończyk. Postanowiliśmy chwilkę tam pospacerować, widzieliśmy liczne salony gier, akwarium w ścianie zewnętrznej sklepu oraz dmuchaną niczym materac ścianę, jak również słynny ponoć budynek Shibuya 109. Cóż tu dużo mówić, jest tam naprawdę tłoczno. Następnie postanowiliśmy się udać do świątyni Meiji Jingu, znajdującej się niedaleko jednego ze sporych parków (tak nam się przynajmniej wydawało). Postanowiliśmy przejść tą odległość na piechotkę i trochę poznać naziemną część Tokio. Dotarliśmy do parku Yoyogi, a tam natrafiliśmy na tajski festiwal. Można było tam zjeść i napić się po tajsku, wymasować to i owo, posłuchać muzyki. Mimo, że festiwal był tajski, kolejki ustawiały się po japońsku :) 


Tak to właśnie to skrzyżowanie :)




Hachiko, piękna historia o wierności i przyjaźni.

Postument obok Hachiko, również cieszył się dużym zainteresowaniem.


Sławne, czemu? Nie wiem :D i jakoś nie czułam potrzeby żeby się dowiadywać.

Gramyyyy!



Ściany zewnętrzne to akwarium, mam wrażenie, że u nas by nie przeszło.

Smutni panowie.

Ja i ściana nadmuchana, coś niesamowitego, tego również nie widzę w europejskich realiach.

Dotarliśmy do mniej zatłoczonego miejsca, i podjęliśmy próbę dotarcia do owej sławnej świątyni, ale niestety nie udało nam się. Okazało się, że świątynia, wbrew temu co widzieliśmy na mapie, leży poza terenem parku, a z samego parku nie dało się tak łatwo wydostać (próbowaliśmy trochę nielegalnie, ale od razu nas jakiś pan zawrócił, gdyż okazało się, że chodzimy po miejscu przeznaczonym do nauki jazdy na rowerze dla dzieci).  Z parku wyszliśmy innym wyjściem, udaliśmy się na inną stację metra i pojechaliśmy do dzielnicy Ueno. Pierwsze co zrobiliśmy po przybyciu do Ueno, to, uwaga, kupiliśmy magnesiki, dużo magnesików i innych pamiątek. Następnie udaliśmy się do kolejnego parku, miejsca absolutnie fantastycznego. Było tam kilka tamtejszych świątyń, szlak zabytkowych latarń i zoo (do którego nie poszliśmy). Przy zoo spotkaliśmy dwie panie, które grały na ksylofonie przy stoisku z najzwyklejszym street foodem. Muzyka skusiła nas na posiłek, a przynajmniej Marcina. Z paniami grającymi udało się zagadać i poczęstować piernikiem, a także nauczyliśmy je słowa "dziękuję" po polsku, bo umiały w kilku językach, a po polsku jakoś nie.


Wszystkie Panie mają zrobione oczęta.

Japoński Gaudi ;)

Festiwalujemy


Pani z lewej nawoływała po tajsku, ale brzmiało jak chodźta pomasuja się.


Kolejki po japoński.


Ueno.


Palarnia.








Park ze świątyniami.

Zabytkowe latarnie.

















Po wyjściu z parku zobaczyliśmy coś, o czym tylko czytaliśmy do tej pory,  mianowicie knajpy z dziewczynami, zapraszającymi do środka. Teoretycznie zapraszały nie w celach jakie przychodzą w tym momencie wszystkim czytającym do głowy. Jak jest w praktyce, nie wiem. Wiadomo, że są to kluby dla dorosłych, a dziewczęta prezentują się w bardzo kuszący dla panów sposób. Z literatury wiem, że te panie (nie wyglądają na posunięte w latach damy, ale z tym ocenianiem wieku Japonek też jest pewna trudność) są przede wszystkim żeby pobyć i pogadać (odpłatność za godzinę), ale i wiadomy proceder zapewne też ma miejsce, choć nie jest zgodny z japońską literą prawa.


Panienki.

Zrobiło się ciemno, więc postanowiliśmy zobaczyć Tokio z góry. W dwóch rządowych budynkach da się to zrobić za darmo. Myśleliśmy, że kolejka będzie gigantyczna, ale nie. Oczekiwaliśmy na wjazd windą jakieś dziesięć minut. Przed wejściem do windy została skontrolowana zawartość naszych plecaków (w końcu to budynki rządowe). Będąc w środku windy, znowu zaczęłam się zastanawiać jak to jest przy trzęsieniu ziemi. Będąc na 42 piętrze również moje myśli uciekały w kierunku historycznych wstrząsów, których miałam nadzieję nie doświadczyć, ani tu, ani w windzie, ani nigdzie.

Oświetlone miasto wygląda niesamowicie, bez względu na to, czy to Tokio, Warszawa, czy Paryż.

Tokyo nocą.




Bardzo chciałam zobaczyć japoński fenomen mangi. Pomyślałam sobie zatem, że szybciutko pojedziemy do Akihabary. Szczerze mówiąc wyobrażałam sobie jakąś uliczną imprezę z przechadzającymi się cosplayami. Już oczyma mej wyobraźni widziałam robione selfiaczki z postaciami rodem z anime, przecież była sobota godzina około 22.00. Wszystko zdawało się układać w jedną całość. No cóż "zdawało" to odpowiednie słowo bo... dzielnica była w sumie pusta, wszystko było pozamykane, cosplaya nie spotkaliśmy ani pół. Czyżby jednak z tymi przebierańcami to była lekka przesada? Jedyne, co rzuciło nam się w oczy jako nietypowe, to ogromna ściana wielopiętrowego sklepu z elektroniką, która wypełniona była ekranami LED i kolorowymi reklamami. Pozostało nam wrócić do hotelu z tej wymarłej dzielnicy. To był piękny dzień, jaka szkoda, że przedostatni w sumie.



Prorosyjsko w Niemczech? Witaj w Darmstadt