wtorek, 20 lutego 2018

Ogród botaniczny (part2)

Ależ dzisiaj był fajny dzień! Przepiękna pogoda (znowu), niebo niemal bezchmurne. Postanowiliśmy więc połazić po ogrodzie botanicznym, którego do tej pory odwiedziliśmy niewielką część. Ale nawet ta niewielka część wywarła na nas takie wrażenie, że postanowiliśmy zobaczyć cały. No i żeby na łażenie mieć więcej czasu, to postanowiliśmy pojechać do niego zaraz po Mszy Świętej i obiedzie w Domu Polskim. Już w drodze do kościoła zagadnął nas w autobusie jakiś Polak, który zmierzał w tę samą stronę i kojarzył nas z ubiegłej niedzieli (nas łatwo kojarzyć, bo jesteśmy liczni :) ). Od razu zasugerował, żeby zostać na obiedzie bo będzie dobry, typowo polski, a poza tym to dziś gotuje jego kolega Staszek. Temu argumentowi nie mogliśmy się oprzeć i słusznie zrobiliśmy, bo obiad był pyszny. A do tego zostaliśmy obdarowani dwoma kilogramami mandarynek prosto z drzewa i piwem. Piwo wypił Marcin (ja się wybroniłam) a mandarynki zjedliśmy wszyscy. Tzn. zaczęliśmy jeść bo było ich za dużo, nawet dla naszych dzieci owocojadów. A co do piwa, to nie przepadamy, ale Marcin podszedł do tego zagadnienia jako kolejnego w kategorii eksploracyjnej i piwo wypił. A dla czytelników piwoszów (a są tu tacy) informacja, że to było piwo Coopers 62. My się w ogóle na piwach nie znamy, ale Heniek (przeszliśmy na ty, a co :) ) zachwalał jako najlepsze australijskie jakie tu można dostać.
Obładowani mandarynkami pojechaliśmy przez całą Adelajdę do ogrodu botanicznego. Tuż za dworcem głównym znajduje się piękny teren rekreacyjny, z rzeką, parkiem, ptactwem przeróżnym, itp. Nasze dzieci stwierdziły, że tu jest fajnie i chętnie tu zostaną. Wspominając doświadczenia z dnia poprzedniego, postanowiliśmy jednak iść dalej. Po drodze byliśmy świadkami ciekawej sceny. Otóż pelikany zachowują się mniej więcej jak wróble, czyli wypatrują potencjalnego dawcę jedzenia i do niego podlatują. O ile podlatujący wróbel nie robi na nikim większego wrażenia, to pelikan już tak. Szczególnie jeśli podlatuje od tyłu do niczego nie spodziewających się turystów. No więc usłyszeliśmy tylko pisk uciekających przed pelikanem ludzi i wołanie "O my God!". Pelikan przewrócił skrzydłem dwuletniego szkraba, po czym pani się o dziecko potknęła i tak to pelikan narobił zamieszania i pokazał kto tu rządzi. Podsumowując: ofiar w ludziach nie było.
Marcin zrobił fotkę pelikanowi w locie. Trzeba przyznać, że startuje niezgrabnie, ale leci majestatycznie. Ostatnio dowiedzieliśmy się, że jest to ptak, który ma największy dziób ze wszystkich ptaków, mieszczący 13 litrów wody. Robi wrażenie. Jak się obok niego przechodzi, to człowiek czuje się niepewnie, bo ma tak zbudowane oko, że nie wiadomo, w którą dokładnie stronę patrzy.




W samym ogrodzie spędziliśmy kilka godzin i oczywiście zachwycaliśmy się pięknymi okazami, dziwnymi kwiatami, kaktusami, itp. Daliśmy się również wyszaleć dzieciom na równiutko przyciętej trawie. Ale jak Szymek zaczął zjeżdżać na tyłku po trawie z górki, to stwierdziliśmy, że koniec i idziemy dalej. 
W ogrodzie spotkaliśmy Trytomę, o której Australijczycy mówią, że jak kwitnie, to znaczy, że zaczęła się zima. Znaleźliśmy również kwitnące na biało eukaliptusy (te rosnące w pobliżu kwitną na czerwono) i mnóstwo dziwnych roślin, które widzieliśmy pierwszy raz w życiu (kilka z nich na fotkach poniżej, a więcej w galerii googlowej). Bardzo podobały nam się papugi kąpiące się w fontannie. Widowisko ciekawe, kolorowe i bardzo głośne. Darły się przy tym, jakby z fontanny wrzątek leciał.




Najwięcej emocji wzbudził jednak mały ptaszek. Otóż mój mąż często zostaje z tyłu, żeby zrobić fotkę, zmienić obiektyw, itp. No i został sam w takiej części ogrodu, w której rosły kwiaty. Ale nie zwykłe, tylko takie dzwonkowe. Skojarzyło się Marcinowi, że z takich kwiatków to nektar wyjadają tylko kolibry, wlazł między te kwiatki, ustawił aparat i zaczął nagrywać filmik. Oczywiście nie wiedział nawet czy w Australii kolibry występują. Wyobraźcie sobie, że po jakichś trzech minutach przyleciał mały, kolorowy ptaszek z długim, cienkim dziobem, zawisł w powietrzu machając skrzydłami i zaczął wyjadać z tego dzwonka nektar. I mój mąż to nagrał, a potem jeszcze ptaszkowi zrobił dwie fotki! Wyobrażacie to sobie? To ekipa z jakiegoś Discovery za ileśset tysięcy leci gdzieś w tropiki, ustawiają ileśtam kamer i czekają ileśtam czasu, a mój mąż w trzy minuty ot tak sobie coś takiego nagrał. Cieszył się jak małe dziecko. Koniec końców okazało się, że to nie był koliber tylko miodojad (nie mylić z miodożerem, miodojad brzmi kulturalniej i tak też się zachowuje), i że kolibry chyba jednak w Australii nie występują, choć "różnie godajo", bo znajdziecie fora, na których ludzie twierdzą, że na pewno widzieli. Ale to w Queenslandzie a tam podobno ludzie są inni :) Tak czy inaczej, nowy ptaszek dołączył do naszej kolekcji a kolibrowych emocji było co niemiara.
Mimo kilkugodzinnego spaceru i tak wszystkiego nie zobaczyliśmy, ale co się odwlecze...





























Miał być ogród japoński

Dziś wybraliśmy się do japońskiego ogrodu położonego w South Terrace, czyli po drugiej stronie centrum Adelajdy patrząc od dworca głównego. Miejsce to piękne i polecane, pogoda typowo australijska, więc czemuż by nie dać upustu naszym eksploracyjnym zapędom. Do ogrodu się wybraliśmy ale ... nie dotarliśmy. Ale po kolei.
Skoro świt wybraliśmy się na zakupy. O naszym skoro świcie już kiedyś pisałam. Przypominam tylko, że jest to rzecz ruchoma i akurat dziś przypadła na godzinę 10.30. A że nie mamy samochodu, który mógłby przewieźć większe weekendowe zakupy, to rolę samochodu w soboty spełnia mój mąż. Ci, którzy mieszkają w pobliżu centrum handlowego, tak do odległości 1km, często wożą sobie zakupy w wózkach sklepowych do domów. Wiemy o tym stąd, że te wózki zostawiają pod swoim domem na chodniku przy ulicy aż do następnych zakupów. Też co jakiś czas myślimy o takim pomyśle, żeby wózkiem przywieźć zakupy. I dzieci miałyby zabawkę. Już oczyma wyobraźni widzę, jak pod domem jedno wozi drugie :) A tak a propos zostawiania rzeczy przed domem, to jest tu taki zwyczaj, że jeśli ktoś czegoś nie potrzebuje, to wystawia na trawnik przed dom. Więc co jakiś czas można spotkać jakieś krzesło, czy inny mebel, więc czemuż by nie wózek sklepowy :)
Dziś mieliśmy do kupienia więcej rzeczy niż zwykle, więc "już" o godzinie 13.00 byliśmy po zakupach. No i muszę się przyznać, że w związku z tym, że jakoś tak po trochu przybywa nam rzeczy, sprawdziłam też cenę walizki podróżnej :) Przy okazji udaliśmy się do nowego sklepu sieci Coles (dla niewtajemniczonych: 80% australijskich spożywczaków to albo Coles albo Woolworths). Stwierdziłam, że Coles niczym się nie różni od Woolworths, a przynajmniej nie cenami, więc zostaję przy starym, bo bliżej. Jedyne co zwróciło moją uwagę w sklepie to baner z napisem HAPPY RAMADAN. Cóż...
Najpierw pojechaliśmy pociągiem do centrum. Trzeba przyznać, że nasze dzieci bardzo lubią jazdę pociągiem. Najpierw rywalizują o to, które pierwsze naciśnie na guzik otwierający drzwi, zaś w czasie samej jazdy Szymek dopytuje co powiedziała pani. Pani to głos w pociągu informujący o stacji, o tym, że się drzwi otwierają i o tym, żeby uważać przy wychodzeniu. W ogóle mam wrażenie, że tu się informuje nawet o rzeczach oczywistych, prawie jak w Hongkongu :)
Z dworca poszliśmy sobie dzielnicą wieżowców przez środek Adelajdy, mijając pomnik Królowej Wiktorii i kościół, w którym ostatnio bez przerwy dzwoniły dzwony. Tym razem wyposażyliśmy się w niezbędną wiedzę, więc wiemy, że to katedra św. Franciszka Ksawerego. Tak dotarliśmy do południowego krańca centrum Adelajdy, gdzie kończą się wieżowce, a zaczynają się parki. Rozległe i piękne parki. To ogromna przestrzeń, na której znajdują się ogrody, boiska, place zabaw... No właśnie. Otóż okazało się, że tuż obok japońskiego ogrodu znajduje się plac zabaw, który wygrał rywalizację z ogrodem. I tak po przejściu trzech kilometrów trafiliśmy na plac zabaw, na którym spędziliśmy następne dwie godziny, po czym zabrakło czasu na ogród bo już była piąta. A przypominam wszystkim tym, którzy właśnie wygrzewają się w promieniach letniego słońca na północnej półkuli, że tu mamy zimę i dzień króciutki. Dzień króciutki ale bynajmniej nie zimny, bo całe 16 stopni. I tak średnio wygląda tu zima. Może dlatego mój mąż dziś na zakupach stojąc przed stanowiskiem z ubrankami dla psów tak się dziwił, na co komu psia kurtka w taką zimę?
Sam plac zabaw robił wrażenie. Ogromny z mnóstwem znakomicie przemyślanych urządzeń do zabaw od małego do dużego. Mąż też się świetnie bawił na takiej dwuosobowej karuzeli, która moim skromnym zdaniem kręciła się zdecydowanie za szybko, więc ja i mój żołądek postanowiliśmy z niej nie korzystać. Plac zabaw pomysłowością przypominał te, które widzieliśmy w Danii, z tą różnicą, że tu nie było trampolin, a tam było ich mnóstwo. Za to tu spotkaliśmy rzecz, która nas trochę zdumiała. Była to huśtawka dla osób niepełnosprawnych na wózku. Na taką huśtawkę wjeżdża się wózkiem inwalidzkim i huśta się cała platforma, na której wózek stoi. Żeby uruchomić urządzenie należy zadzwonić na podany numer i uzyskać kod. Czegoś takiego jeszcze nie widzieliśmy.
Obok samego placu zabaw znajdowały się trzy boiska: do koszykówki, piłki nożnej i rugby. Na każdym odbywał się mecz i wszędzie mnóstwo młodych ludzi.
Po odpowiednim wymęczeniu dzieci uznaliśmy, że słońce jest już odpowiednio nisko i pora wracać. Wróciliśmy sobie przez bardzo urokliwą chińską dzielnicę, nad którą wiszą przeróżne latarenki, świecidełka i inne chińskie lampiony.
A sam japoński ogród pozostał na liście miejsc do odwiedzenia. Uznaliśmy jednak, że następnym razem udamy się do niego inną drogą, omijając place zabaw :)
















Poszerzamy doświadczenia naszych kubków smakowych :)

Spróbowaliśmy owocu o wdzięcznej nazwie paw paw, czyli papaję. Moim zdaniem szału nie ma, bardzo smakował Marcinowi. Warto go na pewno spożywać ze względu na walory zdrowotne. Przeczytaliśmy, że można jeść też pestki. Można, jeśli komuś odpowiada smak ostrej rzeżuchy. Drugim wypróbowanym przez nas owocem jest karambola. Nazwa mnie osobiście kojarząca się z alkoholem, który onegdaj stał u mojego szwagra. Owoc delikatny raczej kwaskowy, o przekroju gwiazdki, ładnie wygląda w sałatkach. Ma ładny zapach. Wyczytałam gdzieś ciekawostkę, że w Chinach jest traktowany, w zależności od tego, jaki jest spożywany, albo jako owoc, albo jako warzywo. Ze skórką owoc, bez warzywo :) Jeśli miałabym scharakteryzować smak, to powiedziałabym, że podobny do mięsistego cierpkiego agrestu. No w każdym razie nie przychodzi mi do głowy nic innego.
Postanowiłam zakosztować też ośmiorniczek. Znalazłam tylko takie marynowane (ale się jeszcze rozejrzę, na pewno są też inne). Hmmm były bardzo marynowane i bardzo doprawione papryką, cebulą i majerankiem, co skutecznie uniemożliwiło zapoznanie się z ich smakiem.







Kulinaria ciąg dalszy

Dziś ze zdumieniem doszliśmy do wniosku, że jeszcze nie jedliśmy w Australii wieprzowiny. Nie pamiętam, żeby w Polsce w okresie trzech tygodni nie było na obiad wieprzowiny. Przyczyny są dwie. Pierwsza jest prozaiczna - ceny. W Polsce różnica między ceną wieprzowiny i wołowiny jest duża. Tutaj różnicy nie ma. Nieznacznie tańszy od wołowiny jest drób, przy czym nie ma różnicy między ceną kurczaka i indyka. 
Druga przyczyna jest taka, że rzeczy, które w Polsce są bardzo drogie ze względu na egzotykę tutaj są tanie, bo cały ten kraj sam w sobie jest trochę egzotyczny :) Dlatego jemy tu co jakiś czas potrawy, których w Polsce nie jedliśmy, takie jak mięso z kangura czy bataty, którymi zachwycał się Marcin. Cały czas polujemy też na krokodyla, ale to chyba jednak rarytas i masowo się tu krokodyli nie zabija. Ale plan jest taki, że jak spotkamy kiełbaski z krokodyla to kupujemy.
Podobnie jest z owocami. Owoce takie jak ananasy, melony, czy ogromny chiński żółty grapefuit są tu tańsze niż w Polsce. Do tej pory nie znalazłam kaszy typu gryczana, jęczmienna, kisielu, budyniu, galaretki w proszku. Za to widziałam tyle rodzajów ryżu ile jeszcze w życiu nie widziałam. 
Kukurydza z puszki smakuje tu trochę inaczej niż w Polsce, tzn. smakuje tak jak surowa prosto z kolby.
Dziś jedliśmy wyśmienitego łososia tasmańskiego oraz passion fruit, czyli męczennicę jadalną lub jak kto woli marakuję w wersji indonezyjskiej. Przepyszna. Powoli przymierzamy się do duriana ale mam pewne obawy, że skończy się jak z vegemite :)

Znaczki

Dzisiaj w jednym z parków Adelajdy odbywały się imprezy z okazji Międzynarodowego Dnia Błota. Tak, dobrze napisałam. Widać tu każda okazja jest dobra, żeby poświętować. W zeszłym tygodniu był "tydzień z boczkiem". Wybierałam się tam z dziećmi (na błoto, nie na boczek). Oczywiście nieco mi serce drżało na myśl co tam się może wyprawiać, bo temat imprezy, plus kreatywność naszych pociech, kazały mi widzieć najbliższą przyszłość w brązowych barwach. Niestety, po pięknym weekendzie nastąpił mniej piękny poniedziałek, i do tego nie jeździło metro przez kilka godzin, co skutecznie pokrzyżowało nam plany. Zostaliśmy w domu, i jakoś tak energia rozpierała moją najstarszą latorośl, więc powiedziałam jej, że może wyskoczyć po znaczki na pocztę. Oczywiście spodziewałam się odmowy (kilka dni wcześniej chciałam wysłać ją po jajka do spożywczaka, i usłyszałam całą litanię argumentów, dlaczego nie może pójść), a tu niespodziewanie słyszę daj mi pieniądze, WOW. 
Takiego nagłego przypływu chęci obcowania z tubylcami nie mogłam przepuścić, więc dałam pieniądze, nauczyłam co ma powiedzieć i wyprawiłam. Poszła. Wróciła ze znaczkami, co nie było wcale takie oczywiste ;) Nie, żebym nie wierzyła w możliwości komunikacyjne naszej latorośli, ale znając je, dawałem jej jakieś 30% szans. No bo to w końcu dopiero sześć lat nauki angielskiego w polskiej szkole podstawowej, a tu takie wyzwanie! A poza tym ten tutejszy angielski to jest trochę jednak inny niż nas uczyli w szkole. Nie jest to british english ale raczej who cares english. Ale o tym to jeszcze kiedyś napiszę. W każdym razie misja znaczkowa zakończyła się pełnym sukcesem. Co więcej, jak ja kupowałam znaczki, to dostałam znaczki, a młoda dostała torebeczkę i osobne naklejki sygnalizujące pocztę lotniczą :D 
Ja natomiast dzisiaj zabrałam się za plewienie w części wspólnej naszego ogródka. Nasz domek należy do takiego kompleksu czterech domków, które położone są obok siebie. I przed tymi domkami rozciąga się mini ogródek, w którym głównie rosną kwiaty. Postanowiłam poplewić, bo lubię się zajmować ogródkiem (mam to po mamie :) ), bo było zarośnięte, a poza tym towarzyszące mi dzieci też się przy tym dobrze bawiły trochę mi pomagając. Gdy plewiłam nasza przemiła sąsiadka wyszła właśnie sprawdzić swoją skrzynkę na listy i osłupiała. Powiedziała mi, że w zasadzie nikt tu nic nie robi, że mamy wprawdzie ogrodnika, ale on też nic nie robi (tzn. tylko kosi trawę, co sama widziałam), no i że ze mnie "good girl" jak wracała podpytała mnie jak radzimy sobie bez samochodu (w końcu to kraina ... dużych odległości jest) i powtórzyła "very good girl". Był to oczywiście miły komplement, Australijczycy mówią tak kiedy chcą kogoś pochwalić i nie chodzi tylko o dziecko, które zrobiło coś jak trzeba, chodzi również o zwierzę, które zachowało się według oczekiwań, i jak widać plewiące Polki też się do tego grona zaliczają haha:)

Prorosyjsko w Niemczech? Witaj w Darmstadt