Ależ dzisiaj był fajny dzień! Przepiękna pogoda (znowu), niebo niemal bezchmurne. Postanowiliśmy więc połazić po ogrodzie botanicznym, którego do tej pory odwiedziliśmy niewielką część. Ale nawet ta niewielka część wywarła na nas takie wrażenie, że postanowiliśmy zobaczyć cały. No i żeby na łażenie mieć więcej czasu, to postanowiliśmy pojechać do niego zaraz po Mszy Świętej i obiedzie w Domu Polskim. Już w drodze do kościoła zagadnął nas w autobusie jakiś Polak, który zmierzał w tę samą stronę i kojarzył nas z ubiegłej niedzieli (nas łatwo kojarzyć, bo jesteśmy liczni :) ). Od razu zasugerował, żeby zostać na obiedzie bo będzie dobry, typowo polski, a poza tym to dziś gotuje jego kolega Staszek. Temu argumentowi nie mogliśmy się oprzeć i słusznie zrobiliśmy, bo obiad był pyszny. A do tego zostaliśmy obdarowani dwoma kilogramami mandarynek prosto z drzewa i piwem. Piwo wypił Marcin (ja się wybroniłam) a mandarynki zjedliśmy wszyscy. Tzn. zaczęliśmy jeść bo było ich za dużo, nawet dla naszych dzieci owocojadów. A co do piwa, to nie przepadamy, ale Marcin podszedł do tego zagadnienia jako kolejnego w kategorii eksploracyjnej i piwo wypił. A dla czytelników piwoszów (a są tu tacy) informacja, że to było piwo Coopers 62. My się w ogóle na piwach nie znamy, ale Heniek (przeszliśmy na ty, a co :) ) zachwalał jako najlepsze australijskie jakie tu można dostać.
Obładowani mandarynkami pojechaliśmy przez całą Adelajdę do ogrodu botanicznego. Tuż za dworcem głównym znajduje się piękny teren rekreacyjny, z rzeką, parkiem, ptactwem przeróżnym, itp. Nasze dzieci stwierdziły, że tu jest fajnie i chętnie tu zostaną. Wspominając doświadczenia z dnia poprzedniego, postanowiliśmy jednak iść dalej. Po drodze byliśmy świadkami ciekawej sceny. Otóż pelikany zachowują się mniej więcej jak wróble, czyli wypatrują potencjalnego dawcę jedzenia i do niego podlatują. O ile podlatujący wróbel nie robi na nikim większego wrażenia, to pelikan już tak. Szczególnie jeśli podlatuje od tyłu do niczego nie spodziewających się turystów. No więc usłyszeliśmy tylko pisk uciekających przed pelikanem ludzi i wołanie "O my God!". Pelikan przewrócił skrzydłem dwuletniego szkraba, po czym pani się o dziecko potknęła i tak to pelikan narobił zamieszania i pokazał kto tu rządzi. Podsumowując: ofiar w ludziach nie było.
Marcin zrobił fotkę pelikanowi w locie. Trzeba przyznać, że startuje niezgrabnie, ale leci majestatycznie. Ostatnio dowiedzieliśmy się, że jest to ptak, który ma największy dziób ze wszystkich ptaków, mieszczący 13 litrów wody. Robi wrażenie. Jak się obok niego przechodzi, to człowiek czuje się niepewnie, bo ma tak zbudowane oko, że nie wiadomo, w którą dokładnie stronę patrzy.
W samym ogrodzie spędziliśmy kilka godzin i oczywiście zachwycaliśmy się pięknymi okazami, dziwnymi kwiatami, kaktusami, itp. Daliśmy się również wyszaleć dzieciom na równiutko przyciętej trawie. Ale jak Szymek zaczął zjeżdżać na tyłku po trawie z górki, to stwierdziliśmy, że koniec i idziemy dalej.
W ogrodzie spotkaliśmy Trytomę, o której Australijczycy mówią, że jak kwitnie, to znaczy, że zaczęła się zima. Znaleźliśmy również kwitnące na biało eukaliptusy (te rosnące w pobliżu kwitną na czerwono) i mnóstwo dziwnych roślin, które widzieliśmy pierwszy raz w życiu (kilka z nich na fotkach poniżej, a więcej w galerii googlowej). Bardzo podobały nam się papugi kąpiące się w fontannie. Widowisko ciekawe, kolorowe i bardzo głośne. Darły się przy tym, jakby z fontanny wrzątek leciał.
Najwięcej emocji wzbudził jednak mały ptaszek. Otóż mój mąż często zostaje z tyłu, żeby zrobić fotkę, zmienić obiektyw, itp. No i został sam w takiej części ogrodu, w której rosły kwiaty. Ale nie zwykłe, tylko takie dzwonkowe. Skojarzyło się Marcinowi, że z takich kwiatków to nektar wyjadają tylko kolibry, wlazł między te kwiatki, ustawił aparat i zaczął nagrywać filmik. Oczywiście nie wiedział nawet czy w Australii kolibry występują. Wyobraźcie sobie, że po jakichś trzech minutach przyleciał mały, kolorowy ptaszek z długim, cienkim dziobem, zawisł w powietrzu machając skrzydłami i zaczął wyjadać z tego dzwonka nektar. I mój mąż to nagrał, a potem jeszcze ptaszkowi zrobił dwie fotki! Wyobrażacie to sobie? To ekipa z jakiegoś Discovery za ileśset tysięcy leci gdzieś w tropiki, ustawiają ileśtam kamer i czekają ileśtam czasu, a mój mąż w trzy minuty ot tak sobie coś takiego nagrał. Cieszył się jak małe dziecko. Koniec końców okazało się, że to nie był koliber tylko miodojad (nie mylić z miodożerem, miodojad brzmi kulturalniej i tak też się zachowuje), i że kolibry chyba jednak w Australii nie występują, choć "różnie godajo", bo znajdziecie fora, na których ludzie twierdzą, że na pewno widzieli. Ale to w Queenslandzie a tam podobno ludzie są inni :) Tak czy inaczej, nowy ptaszek dołączył do naszej kolekcji a kolibrowych emocji było co niemiara.