Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Australia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Australia. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 8 marca 2018

Węże

Z racji tego, że zrobiło się ciepło (wczoraj była bardzo "ludzka" temperatura 36,6 :) ), obudziły się węże, i zaczęły wyłazić z miejsc, gdzie zimowały. Na stronach parków narodowych już napotkacie informacje, że należy zachować ostrożność. Kolega z pracy Marcina w zeszłym tygodniu widział trzy węże, spacerując po Morialcie.
Wszystko to razem jest dla mnie inspiracją, żeby coś Wam o tych stworzeniach napisać :)
No więc węże w Australii są, a nawet jest ich sporo, i są niebezpieczne, a nawet bardzo niebezpieczne. Podejście jest mniej więcej takie: nie należy się bać, ale trzeba bardzo bardzo uważać. Nie jest jednak tak, że można się o nie potknąć, albo że wygrzewają się w każdym ogródku... No dobra, to też się czasem zdarza, ale należy podkreślić, że węże nie chcą konfrontacji z człowiekiem.
Do tego są to zwierzęta płochliwe, i dlatego wielu dojrzałych Australijczyków powie Wam, że nigdy żadnego węża nie widziało. 
To może teraz trochę liczb. Statystycznie w całej Australii notuje się około 2000 ukąszeń spowodowanych przez węże rocznie, natomiast przypadków śmiertelnych notuje się 2-3, a około 200 osób potrzebuje podania surowicy. Czyli podsumowując, żeby umrzeć przez węża trzeba mieć niesamowitego pecha. Zapytacie jak to się dzieje skoro większość węży jest jadowita, a ukąszeń bądź co bądź sporo. Otóż węże kąsają tylko jak są do tego zmuszone, np jak takiego nadepniecie, wystraszycie, biegniecie za nim z aparatem itd., i często te ukąszenia pozbawione są jadu. Nie wiem dlaczego, jeszcze nie doczytałam. Przypadki śmiertelne natomiast zwaliłabym na karb tego, że Australia to w dużej mierze pustkowie, a tam ciężko o opiekę medyczną i zasięg telefonu.
Generalnie Australijczycy wiedzą jak się zachować, od małego przyzwyczajani są do tego, że węże są i trzeba uważać. Gdzieś czytałam, że większość ukąszeń jakie wydarzyły się w Adelajdzie dotyczyły osób pod wpływem alkoholu.
To może teraz jakiego węża możemy spotkać. Po pierwsze najczęściej spotykanym jest eastern brown snake, one są wszędzie :), na Adelaide Hills bardzo często można spotkać red-bellied black snake, w okolicach rzeki Murray króluje black tiger snake i eastern tiger snake. Inne to: common death adder (po polsku zwany zdradnicą śmiercionośną), lowlands copper head, yellow faced whip snake, gwarder, desert banded snake. Zdjęć nie mam i w sumie mam nadzieję ich nie mieć, ale jakby ktoś chciał zobaczyć jak wyglądają te stwory to zapraszam choćby tu: http://www.whatsnakeisthat.com.au/sa/adelaide.html?start=8
A gdy się zdarzy, że jakiś zabłąkany gad pojawi się w okolicach domu, z pomocą przychodzi "łapacz węży", ot taki endemiczny australijski zawód :)

wtorek, 6 marca 2018

Długi weekend, zmieniamy czas na letni

Wiosna ruszyła pełną parą, tzn. ciepło jest, a nawet bardzo ciepło. W dzień temperatura przekracza 30 stopni. Słońce obudziło ze snu jaszczurki, i to nie tylko w gąszczach na odludziu, obudziły się też w parku w centrum miasta.
Mija je codziennie Marcin idąc do pracy, są niezbyt duże, czarne. Zdjęć jeszcze nie mamy :)

Poza tym właśnie się rozpoczął długi weekend. W poniedziałek obchodzony jest Labour Day, czyli święto pracy. To znaczy obchodzone jest gdzieniegdzie w Australii, a dokładnie rzecz biorąc jest to święto obchodzone w całej Australii ale w różnych terminach. Z nami, czyli Południową Australią, świętować wolny poniedziałek będą: Australian Capital Teritory, New South Wales, Queensland.
W weekend będzie miała miejsce jeszcze jedna dość istotna zmiana, a mianowicie nastąpi zmiana czasu z zimowego na letni. Żeby nie było tak łatwo to oczywiście nie wszędzie :) Zmiana czasu na letni nazywana jest Daylight Saving Time (DST). Jeśli dobrze zrozumiałam, to są miejsca gdzie czas letni jest przez cały rok, są miejsca gdzie nie przechodzi się na czas letni w tym roku cyt.: No DST in 2015, i takie miejsca gdzie przesuwa się zegarki na czas letni :)
I jak tu nie kochać tego miejsca :)

Cleland Wildlife Park

W poniedziałek pogoda miała być nie aż tak słoneczna, jak to miało miejsce od kilku dni, więc zdecydowałam zaciągnąć naszego gościa do Cleland Wildlife Park. Już kiedyś wspominałam o nim, jest to takie zoo z australijskimi zwierzętami, usytuowane w samym środku Cleland Conservation Park.
Park niby usytuowany jest 20 minut od centrum Adelajdy, ale samochodem. Nam podróż zajęła jakieś dwie godziny trzema autobusami. Przy czym w trzecim kierowca pozwolił wyjść jakiejś grupce ludzi żeby zrobili sobie zdjęcia z tabliczką Mount Lofty. No worries pojedziemy za dziesięć minut, a co tam :)
Plusem złej pogody i poniedziałku było to, że park był niemal pusty, czyli wszystkie kangury dla nas :) i tak do ceny biletu należy dodać cenę jadła dla zwierząt :)
Sam park jest duży i jak prawie wszystko tutaj przestronny. Główny nacisk położony jest na kangury i koale. Kangury jeśli maja ochotę podchodzą i wtedy można je karmić a nawet głaskać. Koalę też można pogłaskać, ba nawet można wziąć na ręce, ale tylko w niedzielę i za dodatkową opłatą.
Tak pogłaskaliśmy koalę i zrobiliśmy sobie z nią fotkę. Misiek został przez opiekunkę wsadzony na specjalnie przygotowany pień i dostał liście eukaliptusa. W zasadzie było mu wszystko jedno co się wokoło dzieje. Trafiliśmy też na porę karmienia koali. Pani opiekunka przyniosła im gałęzie z liśćmi, ale dopóki była w zagrodzie, one nie były zainteresowane jedzeniem, tylko biegały. Biegały za nią, a ona musiała każdego z nich po kolei brać na ręce.
Wtedy miśki wtulały się w nią jak dzieci, a ona je głaskała. Podobno najbardziej rządny pieszczot jest misiek o imieniu Nick i to było widać. Generalnie karmiliśmy wszystko co chciało być karmione. Oczywiście dla dzieci była to niebywała frajda. 
Spore wrażenie zrobiła na nas różnorodność kangurów. Kiedyś myślałam, że kangur to kangur, po przyjeździe do Australii uzmysłowiłam sobie, że jest ich kilka rodzajów, ale dopiero oglądając je zobaczyłam jak bardzo są różne. Jest też sporo ptaków, jedne żyją w zamknięciu, inne nie, po prostu żyją na tamtejszych drzewach. Mieliśmy okazję, żeby zobaczyć jak wombat kopie norę, ich nie można karmić bo gryzą. Ale powiem Wam, że nawet tam nie było kolczatki, tzn. była ale gdzieś tam sobie spała.
Najbardziej chętne to karmienia były wszechobecne potoroos czyli coś takiego między myszą a wiewiórką i przechadzające się gęsi z seledynowym dziobem, czyli cape barren goosee.
Generalnie bardzo fajne miejsce, żeby spędzić miło czas z dziećmi. Jeśli miałabym się do czegoś przyczepić to terrarium. Było oczywiście, ale dość ubogie. To znaczy nie wykorzystany został tu australijski potencjał, którym jest mnogość jaszczurek, węży i pająków. Osobiście z ogromnym zainteresowaniem przyjrzałam się wężom, których mam nadzieję nie oglądać w innych okolicznościach :)
Uprzedzeni przez znajomych wzięliśmy ze sobą marchewki, żeby karmić strusie emu. Udawało nam się to karmienie dopóki strusie marchewek nie porwały i nie zdecydowały, że same się będą częstować.

Podsumowując, kolejna udana wyprawa :)







































czwartek, 22 lutego 2018

Kasia-redback 3:0

Gdzieś przeczytałam, że jeśli chce się unikać pająków, to trzeba pozbywać się pajęczyn, no w sumie logiczne. Można przy tym wspomagać się różnego typu sprayami działającymi owadobójczo. Z tego wniosek, że nie wszyscy Australijczycy kochają pająki.
No więc zabrałam się za omiatanie chałupy, i nic strasznego nie zobaczyłam. Coś mnie jednak tknęło, żeby wyczyścić szpary w takiej falowanej ścianie. Zazwyczaj były tam nagromadzone śmieci, ale w trzech przypadkach były pająki. Nieco niemrawe, pochowane przed zimą. 
Cóż, jednym z nich był na 100% redback, czyli charakterystycznie wyglądający pająk z czerwonym znaczkiem na plecach, na którego trzeba uważać. A nawet bardzo uważać, bo jest jadowity. To kuzyn czarnej wdowy i ma na tyle skuteczny jad, że może zabić nawet dorosłego. Ale szczęśliwie odkąd wynaleziono odtrutkę, to się nie notuje przypadków śmiertelnych. Była to samica z takimi kokonami, w których złożyła jaja (przeciętnie składa ich ok. 250). Nie zrobiłam zdjęć bo byłam zajęta kilerowaniem. Drugi to tak na 80% redback, podobna sieć, podobne zapasy, tylko pająk wypadł mi stamtąd do góry nogami, więc pewna nie jestem, ale kolor i wielkość takie same. 
Trzeci to też prawdopodobnie redback. Konkluzja ze sprzątania jest taka, że chyba apteczkę na ukąszenia kupię szybciej. Może i spray na pająki znajdzie się na liście zakupów.



Zdjęcie nie moje źródło https://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/f/f1/Redback_spider_(5648356782).jpg
Nie zrobiłam swojego zdjęcia ubijałam jak leci.

środa, 21 lutego 2018

Nijus, że hej

Śpieszę Wam donieść, że dzisiaj po raz pierwszy zobaczyłam pająka. Pająka to mało powiedziane. Spotkałam wielkiego, włochatego australijskiego pająka. I żyję :) A było to tak. Przed naszym domkiem stoją kontenery na śmieci (kiedyś tam o śmieciach już pisałam), więc w zasadzie w domu nie mamy kosza, tylko wszystko od razu wynosimy do tych kontenerów. Przyznam, że z pewną ostrożnością podchodziłam do kosza ze śmieciami organicznymi, bo tam się może czaić różnorakie robactwo, ale do tych innych raczej bez stresu. Poza tym jest zima, więc wszystko gdzieś się pochowało. Pozbierałam papierzyska po gryzmołach moich dzieci, jakieś tam opakowania z plastiku, i z pełnym rozmachem otwieram kontener na śmieci recyklingowane, a tam na klapie zapierdziela pająk. Zamknęłam klapę z prędkością światła, albo i szybciej. I z walącym sercem wbiegłam do domu. Po rozpatrzeniu wszystkich za i przeciw, i po jakiejś godzinie, poszłam z powrotem, stanęłam przed kontenerem uzbrojona w łopatę i poooowoooolutku otworzyłam klapę. Na szczęście gościa nie było już na klapie, ale siedział sobie spokojnie na ściance kontenera. W dalszym ciągu był wielki i włochaty, więc to nie omam był. Nadal trzymając w ręku łopatę pobiegłam po aparat. Łopata była dla samoobrony. Zrobiłam mu zdjęcie. Poznajcie Pankracego. Zdjęcie może nie jest bardzo ostre, ale sami rozumiecie ;) Cóż, pewnie pójdę do pajęczego piekła, ale po zrobieniu zdjęcia strzeliłam go tą łopatą. Czyli nie jestem Australijczykiem, bo oni raczej delikatnie łapią każdego pająka, wypuszczają w bezpieczne dla niego miejsce, życzą mu miłego dnia, i machają na do widzenia roniąc łezkę. Do mnie raczej niech nic takiego się nie zbliża. 
To teraz może o tym co ukatrupiłam. Otóż wysłałam na tamten świat Huntsmana, czyli najbardziej charakterystycznego pająka w Australii. Występuje on wszędzie, i generalnie jest owieczką wśród pająków. Nastawiony pokojowo, no nie żeby nie gryzł, tu wszystko gryzie, ale rzadko i ewentualne ugryzienie jest absolutnie niegroźne. Za to jego aparycja jest dość odrażająca. Jest duży, bo ma rozpiętość do 15 cm, i włochaty. Jak jest skulony to wydaje się mniejszy, ale jak zaczyna się poruszać to jakoś tak rośnie. Bardzo jestem ciekawa jak on się tam dostał, skoro kontener jest szczelnie zamykany. Podobnie jak mieszkanie. Hmm... 
Większość ukąszeń spowodowanych przez te pająki jest po prostu bardzo bolesna. Uważać trzeba na małe dzieci i osoby starsze. W Australii, mimo występowania niezliczonej liczby pająków, od 1979 roku nie zanotowano żadnego zgonu, mimo że ukąszeń Redbecka, czyli pająka mogącego spowodować zgon dorosłego człowieka, notuje się około 2000 rocznie. Oczywiście po każdym ukąszeniu radzą skontaktować się z lekarzem, a nawet wezwać pogotowie, szczególnie jeśli chodzi o turystów, bo się nie znamy, i dlatego, że ukąszenia te mogą wywoływać reakcje alergiczne. Na większość ukąszeń dla uśmierzenia bólu przykłada się lód. Przy okazji dowiedziałam się jaki jest numer alarmowy w Australii 000, łatwo zapamiętać, działa też podobno 112. Z ciekawostek można kupić specjalne zestawy, takie miniapteczki, w których znajdują się odpowiednie opatrunki na ukąszenia pająków i węży. Pewnie zakupimy taką jak się zapuścimy dalej w Australię. A plany takie mamy :)

poniedziałek, 19 lutego 2018

Pierwszy kangur

Dzisiaj zaliczyliśmy pierwszego kangura. Wprawdzie tylko na patelni ale zawsze to kangur ;) Steki z kangura w ziołach i czosnku to nasz dzisiejszy obiad, a żeby było bardziej swojsko to z polski ogórki :) I to nie przywiezione przez nas (byłoby trudno) ale znalezione w markecie. Najbardziej to mięsko z kangura smakowało średniej latorośli, a dla reszty okazało się nieco słodkawe. Mąż stwierdził, że niezłe, ale schabowy lepszy.


Na podwieczorek zazwyczaj jemy owoce, na przykład świeże ananasy, melony, mandarynki, banany, pomarańcze. Dzieci pochłaniają owoce kilogramami. Unikamy jabłek, chociaż wszyscy je uwielbiamy, a to dlatego, że to chyba najdroższe owoce. Kilogram kosztuje od 5 do 10$. Ceny to jest sam w sobie ciekawy temat :) Tak tylko dla porównania ocieplane dresowe spodnie dla trzylatka kosztują tyle co kilogram jabłek czyli 5$, sweter męski całkiem przyzwoity kosztuje tyle co trzy kilogramy jabłek. Ubrania wydają się tanie względem jedzenia. Co do smaku owoców i warzyw, to są bardzo słodkie. Jabłka były, przynajmniej dla mnie, nienaturalnie słodkie, tak jakby je ktoś posłodził, tylko cukru nie widać. Poza tym większość jogurtów i soków jakie miałam w rękach nie była dosładzana. Marchewki są na tyle smaczne, że nasze dzieci siedzą jak króliki i są w stanie zjeść tak po prostu kilogram marchewek.
Niestety twaróg raczej nikomu nie smakuje, ricotta (moim zdaniem zbliżona do twarogu) też nie cieszyła się zbytnim zainteresowaniem. Ciekawy smak ma pasta z awokado, chili i wędzonego łososia. Bardzo dobry też był sandacz ugandyjski. Miałam nadzieję na większy wybór ryb ale może szukam w niewłaściwym sklepie. Na jakieś specjalne ekstrawagancje tośmy się jeszcze nie zdecydowali ale kto wie.
W zasadzie to nie istnieje coś takiego jak kuchnia australijska. Historycznie rzecz biorąc Australijczycy najpierw jedli to co wynieśli z Anglii, a od czasu gdy do Australii masowo zaczęły napływać inne, głównie azjatyckie nacje, kuchnia nabrała kolorytu. Idąc ulicami próżno szukać knajp typu tradycyjne jadło australijskie. Można za to spotkać każdą inną, w okolicy mamy wietnamską, chińską, włoską, tajską. Oczywiście można też znaleźć fish and chips, McDonald's albo inne KFC. Polski obiad można zjeść w Domu Polskim ale jeszcze się nie wybieramy (na tyle zdesperowani nie jesteśmy :) ). Z typowo australijskiego jedzenia znamy tylko vegemite (pasta z wyciągu z drożdży), którą się zajadają Australijczycy. My jeszcze nie nabraliśmy odwagi żeby tego spróbować ale powoli do tej decyzji dojrzewamy. Z innych australijskich rzeczy mąż próbował w pracy Lamingtony (fajną ma pracę ;) mają tam raz w tygodniu morning tea polegające na piciu herbaty lub kawy i jedzeniu dobrych rzeczy) no i oczywiście były przepyszne. Jeśli znacie jakieś typowo australijskie dania to napiszcie, chętnie spróbujemy :)
Trzeba przyznać, że wybór jeśli chodzi o jedzenie jest tu ogromny (no może nie licząc ryb, ale jeszcze poszukamy dobrego rybnego sklepu) i ostatnio zakupy robiliśmy ze słownikiem, bo niestety po wyglądzie się nie dało poznać co to. Owoce, warzywa i ryby są podpisane krajem pochodzenia. Pod tym względem też jest bardzo duża różnorodność. 
W naszym malutkim ogródeczku zasiałam ostatnio pietruszkę i szpinak. Jeszcze 10 tygodni i już będą naleśniki ze szpinakiemmmm :)

I jeszcze witaminowa ciekawostka.
W każdym praktycznie sklepie, w którym byłam można kupić witaminy, mikro- makroelementy, ogólnie suplementy diety. Jest tego całe mnóstwo, dla kobiet, mężczyzn, dzieci, takie, śmakie i owakie. Co ciekawe witaminki te są często w postaci żelków nawet dla panów, wspomagające przeróżne sprawności ;) Oczywiście są też sklepy z samymi suplementami, no i apteki. Co do aptek to ich liczba jest mniejsza niż w Polsce, bo takie leki typu coś na przeziębienie, ból głowy itp. również można kupić w każdym spożywczaku tuż obok witamin.

A propos zdrowia, to o ile niesłodzone są jogurty, to dżemy słodzone są straszliwie, są obrzydliwie słodkie.

Australia, co każdy pieszy wiedzieć powinien :)

Skoro portal niezależna.pl miał temat przejść dla pieszych to ja też mogę, a co ;)
No więc na drogach jednopasmowych nie ma przejść dla pieszych, tzn. nie ma wymalowanych pasów, świateł, nie ma znaków uwaga piesi. To co jest, to obniżony krawężnik tak żeby swobodnie mógł sobie przejechać wózek inwalidzki albo mama z wózkiem albo kosiarka do trawy albo inny deskorolkarz. Jakoś tak kierowcy wiedzą, że pieszy może przechodzić a piesi wiedzą, że po drodze jeżdżą samochody :) Światła pojawiają się na drogach głównych, gdzie kierowcy jeżdżą szybciej, są dość skomplikowane skrzyżowania, a droga przynajmniej dwupasmowa. Tam również nie ma pasów, są światła, a zamiast pasów są dwie linie przerywane w poprzek drogi (taka jak nasza przerywana na zwykłej drodze tylko w poprzek). Dzieci chyba nie uczą się tutaj o zebrze na ulicy :)

A teraz moim zdaniem hicior. Jak przechodzimy w Polsce przez ulicę wszyscy wiemy ;) włączamy sobie zielone światło ono się zapala przechodzimy cały czas jest zielone, a jak zielone miga to znaczy, że zaraz będzie czerwone i przejścia nie ma. Tutaj jest inaczej. Włączacie sobie światło normalnie guziczkiem, po jakimś czasie włącza się światło zielone i sygnał dźwiękowy, które trwają króciutko, na tyle krótko, że nie da się dojść nawet do połowy jezdni. I wtedy włącza się migające czerwone. Efekt jest piorunujący i mobilizujący. Szczególnie za pierwszym razem i w przypadku nieświadomego niczego człowieka, takiego jak np. ja :) Podświadomie przyspiesza się kroku i wszystko odbywa się jakoś tak sprawnie.

Guziczki do przyciskania są duże i nasze mniejsze dzieci rywalizują o to, kto naciśnie pierwszy. Oczywiście naciskają wszystkie, również przy tych przejściach, przez które nie przechodzimy. Póki co reakcji kierowców brak :) 
Dźwięk, który towarzyszy włączającej się sygnalizacji świetlnej przypomina troszkę ten, który wydobywa się z automatów w salonach gier :)

Jeśli chodzi o przejazd samochodem przez skrzyżowanie, to sytuacja jest trochę podobna do przechodzenia przejściem dla pieszych. Jest tak dlatego, że na skrzyżowaniach z sygnalizacją światła są dublowane, tzn. stoją przed i za skrzyżowaniem. Więc jeśli się wjeżdża na ostatkach zielonego i zapala się czerwone to kierowca będący na skrzyżowaniu widzi przed sobą czerwone. Ale oczywiście nie może się zatrzymać bo by narobił sporo zamieszania, więc olewa i jedzie na czerwonym. Czyli tutejsi kierowcy muszą po prostu wiedzieć, które czerwone olewać, a których nie :)

Oczywiście należałoby jeszcze wspomnieć, że jest tu ruch lewostronny, więc przechodząc przez jezdnię najpierw patrzymy w prawo a potem w lewo, odwrotnie niż w Polsce. Oczywiście ruch lewostronny jest pozostałością pobrytyjską i generalnie należy do rzadkości (jest też w Japonii). Co do samej jazdy samochodem to jeszcze nie wiemy zbyt wiele, ale mamy w planach popodróżować samochodem więc wtedy napiszę więcej o tym czy łatwo się przesiąść na lewostronny ruch.

To co jeszcze różni przejścia da pieszych od tych w Polsce to występujące tuż przed wejściem na jezdnię specjalne płyty z wypustkami. Nie wiem dokładnie jaka jest ich rola, ale pewnie jakaś informacyjna, np. dla niewidomych, że znajdują się tuż przy jezdni. Podobne płyty zainstalowano niedawno wzdłuż krawędzi peronów na naszym toruńskim remontowanym właśnie dworcu kolejowym.
Jeśli chodzi o ścieżki rowerowe, jest ich sporo i są różnie usytuowane, Jeśli ścieżka łączy się z chodnikiem, jest on podzielony, ale nie na rowerzystów i pieszych ale na kierunek ruchu. A wygląda to tak:

Metro też jest przyjazne rowerzystom. W każdym wagoniku znajduje się miejsce oznaczone znaczkiem rowerka i tam można sobie rower postawić albo przypiąć. Często jest ono wykorzystywane. Metro przyjazne jest też niepełnosprawnym. Jeśli na peronie czeka ktoś na wózku, to motorniczy wychodzi i rozkłada takie specjalne coś, żeby się wygodnie wózkiem wjeżdżało. Są też miejsca w środku przystosowane tak, żeby wózek można było przypiąć. 

A jak już o metrze mowa, to w dni, w których jest mecz, czyli np. dziś, zwiększają dwukrotnie liczbę kursujących pociągów, by jakoś te 30000 ludzi mogło dotrzeć na mecz rugby. Dziś mąż wracał z pracy przedzierając się przez morze kibiców zmierzających na mecz. My mecz obejrzeliśmy w telewizji i coraz więcej zasad rozumiemy :) Niestety dziś nasi przegrali z Geelong Cats, ale emocje były takie, że nasza najstarsza córka mocno się wciągnęła :)






czwartek, 15 lutego 2018

Semaphore&rugby

Dzisiaj wybraliśmy się nad morze. Tzn. tak naprawdę to nad Zatokę Świętego Wincentego, nad którą leży Adelajda. Za zatoką jest Wielka Zatoka Australijska, dalej Ocean Indyjski a potem to już Antarktyda. Ale Antarktyda to już jest naprawdę daleko i z plaży nie widać. Ale pingwiny docierają do Australii więc aż tak daleko nie jest. Pingwinów jednak nie spodziewaliśmy się zastać, bo one żyją sobie na południe od Adelajdy na Wyspie Granitowej. Może się wybierzemy bo niedaleko i podobno pięknie.
Mieszkamy jakieś 6 km od plaży więc najpierw musieliśmy odbyć podróż metrem, potem przejść jeszcze kawał drogi i już byliśmy na plaży Semaphore Beach. Przed plażą było wesołe miasteczko i przyjemny plac zabaw. Na plaży duże molo. Sama plaża nie przypomina tej znad Bałtyku. Piasek jest jakiś taki inny. Ma małe ziarenka i przypomina raczej mąkę niż cukier. Podobno ten piasek jest fajny. I to na tyle fajny, że Australia go sprzedaje. I to nie byle państwu, które zapragnęło kupić sobie piasek, ale Arabii Saudyjskiej. A z czym Wam się kojarzy Arabia? No właśnie... z piaskiem. I z wielbłądami. Ale okazuje się, że wielbłądy Australia również eksportuje. Komu? Arabii Saudyjskiej. Podobno smaczniejsze :) Dziwne to wszystko... ale podobno dziwne rzeczy w Australii są na porządku dziennym.
Dzieciaki się wybawiły, zebrały muszelki i nakarmiły mewy. Pobiegały też trochę po wodzie. Jest to w miarę bezpieczne o tej porze roku, bo to nie sezon na meduzy. Ciekawostką dla nas były kawałki koralowców i gąbek, które leżały sobie na plaży. W jednym koralowcu znaleźliśmy coś co żyło, ale na wszelki wypadek nie dotykaliśmy. Tego typu stworki miewają nieprzyjemne dla innych własności jak parzenie i paraliżowanie więc lepiej podziwiać i nie dotykać. Plaża czyściutka, żadnego śmiecia czy innych "rzeczy" (po plaży spacerowało dużo psów z właścicielami... albo na odwrót, w każdym razie było czysto). Z daleka widać było port w Adelaidzie. Duży. Kiedyś się wybierzemy.
Zobaczyliśmy uroczy zachód słońca i powędrowaliśmy do metra. Po drodze spotkaliśmy stado papug, które pasło się na trawniku. Normalnie chodziły i trawę skubały. Jak krowy. 
Jak już dotarliśmy do metra, to okazało się, że na stacji był tłum ludzi. Pociąg, który podjechał był również pełen ludzi. Wszyscy mieli szaliki, czapeczki, koszulki i inne akcesoria kibiców. Wszyscy byli spokojni i trzeźwi hmmm a jednak wyglądali jakby jechali na mecz. Z pobieżnej lektury akcesoriów kibicowskich dowiedzieliśmy się, że chodzi o klub o nazwie Port Adelaide a z kształtu piłek trzymanych przez dzieci, że codzi o rugby. Z resztą w Australii może chodzić jedynie o rugby (ich sport narodowy) no i czasem o krykieta. Nie wiem o którym mam większe pojęcie ;)
W centrum miasta jest bardzo duży stadion. Ogromny. Ma kształt owalny, a jego angielska nazwa to Adelaide Oval ;) My wysiadaliśmy jako jedyni wcześniej, na każdej stacji ludzie tylko wsiadali. Wysiadając czułam się trochę jak przestępca. Po powrocie sprawdziliśmy, że na stadionie, który liczy sobie ponad 53000 miejsc odbywał się mecz w rugby pomiędzy Port Adelaide a Western Bulldogs. Te buldogi to drużyna z Melbourne. Melbourne jest oddaloneod Adelaidy jedynie 700 km więc jak na australijskie warunki to prawie derby :) Szargani wyrzutami sumienia, mecz zobaczyliśmy w domu ;) Zdaje się, że trzymał kibiców w napięciu bo wygrywali raz jedni raz drudzy. Ale w trzeciej połowie to już Adelajda dominowała a czwarta to już w ogóle popis naszych :) Nasi wygrali 100-62. Stwierdziliśmy, że po obejrzeniu jednego meczu można co nieco wywnioskować o co może chodzić w tej grze :) Gdy byliśmy rok temu w Lille to oglądaliśmy w telewizji mecze w bulle. Zgodnie stwierdziliśmy, że rugby bardziej emocjonujące :) Teraz czekamy na krykieta ...












Dzień drugi i popsuta noga

Już dzień wcześniej stwierdziłam, że popsuła mi się prawa stopa, a dokładnie kostka. Tak to bywa z nią od lat. Bolało jak diabli, sama nie w...