Tym razem nie było wielogodzinnej podróży samolotem. Była za to wielogodzinna podróż samochodem, która tylko dzięki słuchanemu w tle audiobookowi, okazała się znośna (tak, nie jestem specjalnym fanem tego typu podróży). Już na południu Polski okazało się, że jest znacznie cieplej niż na północy, gdzie mieszkamy, a po dotarciu do Austrii dosłownie uderzyła nas fala gorąca.
Innsbruck znany jest mi przede wszystkim z kadrów pokazywanych podczas skoków narciarskich. Ale to jednak coś więcej niż tylko miejsce, w którym corocznie odbywa się konkurs skoków. To absolutnie, nieziemsko piękne miasto w swej zabudowie, otoczone wysokimi górami, które stanowią cudownie malownicze tło dla okolicy. Kilka fotek zrobionych w biegu telefonem:
Przyjechaliśmy w sobotę późnym popołudniem i szczerze mówiąc nie mieliśmy siły, żeby już gdziekolwiek wychodzić. Marcin w niedzielę zaczynał swoje sympozjum, a ja miałam plan żeby szwendać się po miasteczku. Plan był, dopóki nie sprawdziłam prognozy, która okazała się mniej przyjazna chodzeniu po górach w nadchodzącym tygodniu. I szczerze mówiąc nie wiedziałam co robić. Straszny upał, pełne słońce 34 stopnie, no i niedziela (w moim przypadku to pójście do kościoła). Wyprawiłam Marcina na owe sympozjum, sama wybrałam się na mszę. Wybór padł na katedrę św. Jakuba. Kościół robi wrażenie, do tego gościnnie występował podczas mszy chór, niesamowity zresztą. Msza trwała dłużej niż statystycznie ;) o jakieś 50%. Filmiki skompresował blogger chyba do granic możliwości ale coś widać, a słychać ćwiczący przed mszą chór.
Po mszy dosłownie wpadłam "do domu", chwyciłam aplikację z mapami, wybrałam pierwszy lepszy (dosłownie) szlak turystyczny, nacisnęłam "prowadź" i pobiegłam. Dodam, że dochodziła pierwsza popołudniu, a szlak miał 7 km w jedną stronę. Musiałam przejść spory kawałek przez miasto, ale to nic, bo jest naprawdę piękne. Potem hmm ciężka sprawa, bo znalezienie szlaku, a właściwie ścieżek w lesie, okazało niełatwym zadaniem. Jest ich sporo, ale żadna nie jest oznaczona jako właściwa, stąd jedne są mniej, a inne bardziej uczęszczane. Po wyborze jednej z nich okazało się, że w pewnym momencie jakby się skończyła i dosłownie przedzierałam się przez chaszcze. Gorąco jak diabli, a moimi jedynymi towarzyszami drogi były komary i czmychające przede mną jaszczurki. Miałam aparat w plecaku ale nie miałam siły żeby go wyciągać, poza tym nie było czego fotografować, bo ten las to była niekończąca się opowieść. Od czasu do czasu przecinałam dobrze przygotowaną trasę rowerową i na niej to właśnie spotkałam pewną uroczą panią, z którą ucięłam sobie dłuższą pogawędkę. Dalej jakby było schronisko, ale uznałam, że chcę iść dalej i ku mojemu zdziwieniu zobaczyłam chatkę z tym charakterystycznym kwiatkiem. Obok była ławeczka i dwóch starszych panów pijących piwko. Usiadłam obok nich, a oni zrobili nieco zdziwioną minę. Nie mówili po angielsku (to było ewenementem, bo Austriacy mówią doskonale w tym języku). Okazało się, że to prywatna posesja, co było śmieszne, bo jeden z panów już przyniósł mi zimną wodę. No ni,c wyszłam na totalnie zakręconą osobę, żeby nie powiedzieć na głupka. Zapytałam jak dużo czasu potrzeba, żeby dojść na górę i zostałam poinformowana, że minimum 3 godziny, co mnie zasmuciło, bo to znaczy, że mój szlak na żadną górę nie prowadził. Dodam, że była już godzina 15, więc nieco za późno na samotną dalszą wędrówkę. Okazało się, że trasa turystyczna, którą wyznaczyła mi nawigacja kończyła się po prostu pośrodku lasu. Skorzystałam z rad napotkanej wcześniej Pani i zrobiłam, tam kółeczko, gdzie powinny być widoczne źródła rzeki (chyba jest susza więc coś tam ledwo ciurkało). No i zaczęłam schodzić, mimo, że nie dotarłam, do żadnego konkretnego miejsca, nie zdobyłam nawet przełęczy. I tak powstał całkiem długi post o niczym ;) Chociaż miejsce widokowe odhaczone.
![]() |
Tego typu wodopoje były cudowne, oczywiście ilość wody, którą miałam była niewystarczająca |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz