Dzisiaj zaliczyliśmy pierwszego kangura. Wprawdzie tylko na patelni ale zawsze to kangur ;) Steki z kangura w ziołach i czosnku to nasz dzisiejszy obiad, a żeby było bardziej swojsko to z polski ogórki :) I to nie przywiezione przez nas (byłoby trudno) ale znalezione w markecie. Najbardziej to mięsko z kangura smakowało średniej latorośli, a dla reszty okazało się nieco słodkawe. Mąż stwierdził, że niezłe, ale schabowy lepszy.
Na podwieczorek zazwyczaj jemy owoce, na przykład świeże ananasy, melony, mandarynki, banany, pomarańcze. Dzieci pochłaniają owoce kilogramami. Unikamy jabłek, chociaż wszyscy je uwielbiamy, a to dlatego, że to chyba najdroższe owoce. Kilogram kosztuje od 5 do 10$. Ceny to jest sam w sobie ciekawy temat :) Tak tylko dla porównania ocieplane dresowe spodnie dla trzylatka kosztują tyle co kilogram jabłek czyli 5$, sweter męski całkiem przyzwoity kosztuje tyle co trzy kilogramy jabłek. Ubrania wydają się tanie względem jedzenia. Co do smaku owoców i warzyw, to są bardzo słodkie. Jabłka były, przynajmniej dla mnie, nienaturalnie słodkie, tak jakby je ktoś posłodził, tylko cukru nie widać. Poza tym większość jogurtów i soków jakie miałam w rękach nie była dosładzana. Marchewki są na tyle smaczne, że nasze dzieci siedzą jak króliki i są w stanie zjeść tak po prostu kilogram marchewek.
Niestety twaróg raczej nikomu nie smakuje, ricotta (moim zdaniem zbliżona do twarogu) też nie cieszyła się zbytnim zainteresowaniem. Ciekawy smak ma pasta z awokado, chili i wędzonego łososia. Bardzo dobry też był sandacz ugandyjski. Miałam nadzieję na większy wybór ryb ale może szukam w niewłaściwym sklepie. Na jakieś specjalne ekstrawagancje tośmy się jeszcze nie zdecydowali ale kto wie.
W zasadzie to nie istnieje coś takiego jak kuchnia australijska. Historycznie rzecz biorąc Australijczycy najpierw jedli to co wynieśli z Anglii, a od czasu gdy do Australii masowo zaczęły napływać inne, głównie azjatyckie nacje, kuchnia nabrała kolorytu. Idąc ulicami próżno szukać knajp typu tradycyjne jadło australijskie. Można za to spotkać każdą inną, w okolicy mamy wietnamską, chińską, włoską, tajską. Oczywiście można też znaleźć fish and chips, McDonald's albo inne KFC. Polski obiad można zjeść w Domu Polskim ale jeszcze się nie wybieramy (na tyle zdesperowani nie jesteśmy :) ). Z typowo australijskiego jedzenia znamy tylko vegemite (pasta z wyciągu z drożdży), którą się zajadają Australijczycy. My jeszcze nie nabraliśmy odwagi żeby tego spróbować ale powoli do tej decyzji dojrzewamy. Z innych australijskich rzeczy mąż próbował w pracy Lamingtony (fajną ma pracę ;) mają tam raz w tygodniu morning tea polegające na piciu herbaty lub kawy i jedzeniu dobrych rzeczy) no i oczywiście były przepyszne. Jeśli znacie jakieś typowo australijskie dania to napiszcie, chętnie spróbujemy :)
Trzeba przyznać, że wybór jeśli chodzi o jedzenie jest tu ogromny (no może nie licząc ryb, ale jeszcze poszukamy dobrego rybnego sklepu) i ostatnio zakupy robiliśmy ze słownikiem, bo niestety po wyglądzie się nie dało poznać co to. Owoce, warzywa i ryby są podpisane krajem pochodzenia. Pod tym względem też jest bardzo duża różnorodność.
W naszym malutkim ogródeczku zasiałam ostatnio pietruszkę i szpinak. Jeszcze 10 tygodni i już będą naleśniki ze szpinakiemmmm :)
I jeszcze witaminowa ciekawostka.
W każdym praktycznie sklepie, w którym byłam można kupić witaminy, mikro- makroelementy, ogólnie suplementy diety. Jest tego całe mnóstwo, dla kobiet, mężczyzn, dzieci, takie, śmakie i owakie. Co ciekawe witaminki te są często w postaci żelków nawet dla panów, wspomagające przeróżne sprawności ;) Oczywiście są też sklepy z samymi suplementami, no i apteki. Co do aptek to ich liczba jest mniejsza niż w Polsce, bo takie leki typu coś na przeziębienie, ból głowy itp. również można kupić w każdym spożywczaku tuż obok witamin.
A propos zdrowia, to o ile niesłodzone są jogurty, to dżemy słodzone są straszliwie, są obrzydliwie słodkie.