poniedziałek, 19 lutego 2018

Shaver shop

Zacznę od informacji dla tych, którzy nie wiedzą jak wygląda Marcin mąż mój wspaniały. Otóż mąż mój ma całkiem okazałą brodę ale nieco mniej włosów na głowie. Stan nieposiadania bujnej czupryny sprawia, że goli sobie ją nie na łyso ale na jakieś 3 milimetry, bo jak mawia mój teść na co mądrej głowie głupie włosy. Zaszła zatem potrzeba zakupu maszynki do golenia. Okazało się, że tutaj są specjalne sklepy (shaver shop), w których jedynym asortymentem są maszynki do golenia, elektryczne szczoteczki do zębów i masażery. I to nie jest jakaś mała budka ale sieć pokaźnych rozmiarów sklepów. Zastanawiam się czy chcąc kupić worek do odkurzacza też powinnam szukać sieci sklepów z workami?
Będąc w sklepie Marcin poprosił o maszynkę do włosów a pani zapytała go czy do jego włosów. Hmm, nie wiem co o tym myśleć :)
Niektóre sklepy jak widać specjalizują się w wąskich dziedzinach. Do takich należą sklepy monopolowe. Można w nich kupić jedynie ... alkohol. Za to w żadnym innym sklepie piwerka nie kupicie. W ramach przeciwdziałania alkoholizmowi są otwarte równie krótko jak zwykłe sklepy. Bottle shop, tak uroczo nazywane są monopolowe, można podzielić na dwa rodzaje czyli zwykłe, do których wchodzimy z koszyczkiem i wybieramy co chcemy, płacimy i wychodzimy, albo coś co wygląda jak McDrive tylko z alkoholem, podjeżdża się do takiego sklepu samochodem, zamawia, pan ładuje do bagażnika. Wydaje się, że spożycie alkoholu jest znaczne. Pierwszy kupon jaki otrzymałam wyrabiając sobie kartę, coś jak nasz payback czy inna karta lojalnościowa, był na zakup dwunastu butelek wina za niecałe 100$ z darmową przesyłką :D
A na koniec ciasteczka TimTam, które Australijczycy uwielbiają prawie jak lamingtony :) bardzo smaczne.



Dla miłośników awiacji, czyli South Australian Aviation Museum

Dzisiaj wybralismy się do Muzeum Awiacji. A stało sie to w pewnym sensie przypadkowo.
Po sobotniej wyprawie do Belair mieliśmy jeszcze zrobić zakupy. Zostawiliśmy więc nasze pociechy w domu, a sami z mężem wybraliśmy się na spacer do sklepu. Nie było zbyt późno, tak około szóstej, ale okazało się, że wszystko było już zamknięte. Sklepy choć czynne codziennie to zamykane są dość wcześnie (czyli około 17). No więc nasza lodówka może niezupełnie pusta ale pustawa do tego stopnia, że o obiedzie na niedzielę nie było co nawet myśleć. My z zasady nie robimy zakupów w niedzielę, no więc klops a raczej jego brak :)
Uznaliśmy, że wyjściem z sytuacji jest dojazd do kościoła pod wezwaniem św. Maksymiliana Kolbego na polską mszę w okolice Port Adelaide. Jest tam Dom Polski i tam można kupić sobie obiad. No więc po przejechaniu kilku przystanków pociągiem przesiedliśmy się w autobus a potem to jeszcze trochę piechotą i już. Jak na australijskie standardy to można powiedzieć, że niedaleko :) Dotarliśmy do kościoła Znajdują się w nim relikwie Jana Pawła II i Maksymiliana Kolbego. Polska msza, polonii cały kościół. Już na mszy dowiedzieliśmy się, że obiad przygotowała grupa młodzieży, która wybiera się do Krakowa na Światowe Dni Młodzieży. Obiad był dwudaniowy całkiem smaczny i za śmieszne pieniądze. Jedliśmy go w Domu Polskim, który wyglądał jak wypisz wymaluj z serialu o Kargulu i Pawlaku. Pogawędziliśmy trochę z proboszczem, trochę z jego prawą ręką sekretarką panią Irenką.
Już wcześniej postanowiliśmy, że po obiedzie wybierzemy się do muzeum lotnictwa, bo po drodze. Ja tam specjalnym miłośnikiem awiacji nie jestem, a miłośników takich w rodzinie mamy, (pozdrowienia dla miłośników samolotów) ale co tam, oglądać lubię. 
No więc muzeum jak nie trudno się domyślić to wielki hangar. W środku jak również nie trudno się domyślić samoloty :D Samoloty stare i całkiem nowe, tzn Fokker, który tam stoi przestał latać w 2007 roku. Do niektórych maszyn można było wejść. Na mnie największe wrażenie zrobiły łyse silniki, kokpity i rakiety, no dobra myśliwiec też fajny F-111 :) Oczywiście sporo historii, drobiazgów, pamiątek, maszyna do śledzenia trajektorii pocisków z czasów II wojny - kineteodolit i wiele wiele innych. Z pełnym zaangażowaniem siedziałam przy stanowisku ogniowym i z wszystkich sił starałam się namierzyć cel lecący przede mną. Dziewczyny też próbowały, Aga ma zadatki na snajpera :)
Na mężu największe wrażenie zrobił Spitfire, bo jak był mały to takiego sklejał :) 
Oprócz samych samolotów w muzeum znajdują się też gablotki z wieloma informacjami dotyczącymi historii lotnictwa, ale oczywiście byliśmy z dziećmi więc tą część sobie podarowaliśmy. Uznajemy to muzeum za kolejny punkt godny polecenia. Koszt 25AUD za bilet rodzinny, czyli taniocha.










Belair National Park

Dziś ze względu na piękną pogodę i wolny dzień postanowiliśmy zerwać się skoro świt i eksplorować dalej Australię. Nie udało się. Tzn. skoro świt się nie udał. Ale no worries, uznaliśmy, że skoro świt jest pojęciem względnym i obejmuje również godzinę 9.30 :)
Udaliśmy się do Parku Narodowego Belair. To bardzo stary park, nawet wg miary australijskiej. Jest najstarszy (1891r.) w Australii Południowej i drugi w Australii po Parku Królewskim w Sydney (1879r.) Położony jest 13 km od Adelajdy tuż przy Adelaide Hills. Można do niego dojechać metrem w niecałą godzinę. Pomyślicie może co to za metro co 13 km pokonuje w tak długim czasie? No trzeba przyznać, że jedzie się powoli za to dość malowniczo, bo szlak wiedzie coraz wyżej i widać z okien pociągu panoramę Adelajdy wraz z wybrzeżem i zatoką. Oprócz tego przejeżdża się przez dwa tunele wydrążone w skałach co też dodaje szlakowi uroku.
Park jest piękny (wiem, że często używam tego słowa, ale cóż ... świadczy to tylko o tym, że tu fajnie jest :) ). Jest też duży, na tyle duży, że musieliśmy wybrać jedną z dróg, które nam zaoferowano. I tak sześciokilometrowa droga dla naszych młodszych dzieci stanowi zazwyczaj wyzwanie. Ale nie tym razem. Bardzo im się podobało i przeszły całość bez problemu. Tym bardziej, że naszej wędrówce towarzyszyło nieustanne współzawodnictwo. Chodziło o to kto pierwszy wypatrzy misia koalę. Tak prawdę mówiąc to nie za bardzo liczyliśmy na to, że się uda, ale się udało :) Wypatrzyliśmy aż dziesięć misiów i ja wygrałam rywalizację :) Misie są przeurocze. Trzeba przyznać, że dość trudno się je znajduje, bo często siedzą w wyższych partiach eukaliptusów, które bywają ogromne. A miśki wcale nie są takie duże :) 
Ale pierwszego wypatrzył Marcin już po kilku minutach od wejścia i potem głównie spędzaliśmy czas idąc i patrząc w górę. Stąd nie wiele mogę powiedzieć o obecności takich zwierząt jak pająki i węże. Zakładam, że nie było :)





Fajną cechą parków jest to, że są darmowe. Jest tak przynajmniej we wszystkich parkach w stanie Australia Południowa o ile chodzi się po nich pieszo lub jeździ rowerem. Drugą bardzo fajną cechą jest to, że w parku znaleźć można miejsca do przyrządzenia obiadu (hmm, czy ja już pisałam o tym, że grilowanie jest drugim po rugby narodowym sportem w Australii? Jeśli nie to jeszcze będzie okazja :) ). Jest to zadaszone stanowisko z dwiema płytami, pod którymi znajduje się przycisk z instrukcją obsługi. Naciska się przycisk i zapala się gaz pod płytą. Zupełnie za darmo. Co 8 minut należy nacisnąć przycisk, żeby płomień nie zgasł. Sprawdziliśmy, że działa ale grilowaliśmy tylko marchewkę :) Została nam do odwiedzenia spora część parku, więc grilowanie w tym miejscu mamy już zaplanowane.


Park był prawie pusty. Przez kilka godzin chodzenia spotkaliśmy kilka osób (mniej niż koali:) ). Zapewne wynika to z faktu, że mamy właśnie koniec jesieni i za dwa dni astronomiczną zimę (chociaż Australijczycy twierdzą, że zima zaczyna się 1 czerwca, ale ... pamiętacie jak jest chociażby z urodzinami królowej, who cares :) ). Oprócz misiów niesamowite wrażenia robią na nas eukaliptusy. Tym bardziej, że o tej porze roku zrzucają z siebie korę i są zupełnie białe. Są ogromne, mają rozłożyste konary i są wszędzie, w parkach, przy ulicach, placach zabaw. Mają wiele ciekawych własności, cenne drewno i są źródłem olejku eukaliptusowego. Z drugiej strony ten olejek sprawia, że jak już się zaczną palić to takich pożarów nie sposób ugasić. Ostatnie duże pożary, które doszły pod samą Adelajdę miały miejsce w tym roku, kiedy to zanotowano rekordową falę upałów 12 dni pod rząd powyżej 40 stopni.




Co do samych misiów, to są prześliczne. Są gatunkiem chronionym i lubianym przez Australijczyków. Przez nas też :) Dwa lata temu rząd australijski zdecydował o uśmierceniu prawie 700 misiów (bo się nadmiernie namnożyły) i musiał zrobić to w tajemnicy przed społeczeństwem. I tak wyszło na jaw i były protesty. Rząd obiecał, że następne tego typu akcje będą konsultowane ze społeczeństwem...
Oprócz samych miśków do kolekcji ptaszków upolowanych aparatem dołączyła kokabura taki duży ptaszor, który z daleka wydawał się być sową:) A znane nam już ptaki, takie jak miodożer, gralina i papugi też oczywiście widzieliśmy. Graliny nawet nam z ręki jadły. One sprytne są. Zaabsorbowani karmieniem jednych nie zauważyliśmy, że druga za naszymi plecami porwała bułkę z kotletem. Kradziejka! Przy okazji odkryliśmy, że to właśnie graliny wydają taki ciekawy, dziwny dźwięk. Nawet go nagraliśmy :)
Wyprawę uważamy za bardzo udaną :)








Pierwszy kangur

Dzisiaj zaliczyliśmy pierwszego kangura. Wprawdzie tylko na patelni ale zawsze to kangur ;) Steki z kangura w ziołach i czosnku to nasz dzisiejszy obiad, a żeby było bardziej swojsko to z polski ogórki :) I to nie przywiezione przez nas (byłoby trudno) ale znalezione w markecie. Najbardziej to mięsko z kangura smakowało średniej latorośli, a dla reszty okazało się nieco słodkawe. Mąż stwierdził, że niezłe, ale schabowy lepszy.


Na podwieczorek zazwyczaj jemy owoce, na przykład świeże ananasy, melony, mandarynki, banany, pomarańcze. Dzieci pochłaniają owoce kilogramami. Unikamy jabłek, chociaż wszyscy je uwielbiamy, a to dlatego, że to chyba najdroższe owoce. Kilogram kosztuje od 5 do 10$. Ceny to jest sam w sobie ciekawy temat :) Tak tylko dla porównania ocieplane dresowe spodnie dla trzylatka kosztują tyle co kilogram jabłek czyli 5$, sweter męski całkiem przyzwoity kosztuje tyle co trzy kilogramy jabłek. Ubrania wydają się tanie względem jedzenia. Co do smaku owoców i warzyw, to są bardzo słodkie. Jabłka były, przynajmniej dla mnie, nienaturalnie słodkie, tak jakby je ktoś posłodził, tylko cukru nie widać. Poza tym większość jogurtów i soków jakie miałam w rękach nie była dosładzana. Marchewki są na tyle smaczne, że nasze dzieci siedzą jak króliki i są w stanie zjeść tak po prostu kilogram marchewek.
Niestety twaróg raczej nikomu nie smakuje, ricotta (moim zdaniem zbliżona do twarogu) też nie cieszyła się zbytnim zainteresowaniem. Ciekawy smak ma pasta z awokado, chili i wędzonego łososia. Bardzo dobry też był sandacz ugandyjski. Miałam nadzieję na większy wybór ryb ale może szukam w niewłaściwym sklepie. Na jakieś specjalne ekstrawagancje tośmy się jeszcze nie zdecydowali ale kto wie.
W zasadzie to nie istnieje coś takiego jak kuchnia australijska. Historycznie rzecz biorąc Australijczycy najpierw jedli to co wynieśli z Anglii, a od czasu gdy do Australii masowo zaczęły napływać inne, głównie azjatyckie nacje, kuchnia nabrała kolorytu. Idąc ulicami próżno szukać knajp typu tradycyjne jadło australijskie. Można za to spotkać każdą inną, w okolicy mamy wietnamską, chińską, włoską, tajską. Oczywiście można też znaleźć fish and chips, McDonald's albo inne KFC. Polski obiad można zjeść w Domu Polskim ale jeszcze się nie wybieramy (na tyle zdesperowani nie jesteśmy :) ). Z typowo australijskiego jedzenia znamy tylko vegemite (pasta z wyciągu z drożdży), którą się zajadają Australijczycy. My jeszcze nie nabraliśmy odwagi żeby tego spróbować ale powoli do tej decyzji dojrzewamy. Z innych australijskich rzeczy mąż próbował w pracy Lamingtony (fajną ma pracę ;) mają tam raz w tygodniu morning tea polegające na piciu herbaty lub kawy i jedzeniu dobrych rzeczy) no i oczywiście były przepyszne. Jeśli znacie jakieś typowo australijskie dania to napiszcie, chętnie spróbujemy :)
Trzeba przyznać, że wybór jeśli chodzi o jedzenie jest tu ogromny (no może nie licząc ryb, ale jeszcze poszukamy dobrego rybnego sklepu) i ostatnio zakupy robiliśmy ze słownikiem, bo niestety po wyglądzie się nie dało poznać co to. Owoce, warzywa i ryby są podpisane krajem pochodzenia. Pod tym względem też jest bardzo duża różnorodność. 
W naszym malutkim ogródeczku zasiałam ostatnio pietruszkę i szpinak. Jeszcze 10 tygodni i już będą naleśniki ze szpinakiemmmm :)

I jeszcze witaminowa ciekawostka.
W każdym praktycznie sklepie, w którym byłam można kupić witaminy, mikro- makroelementy, ogólnie suplementy diety. Jest tego całe mnóstwo, dla kobiet, mężczyzn, dzieci, takie, śmakie i owakie. Co ciekawe witaminki te są często w postaci żelków nawet dla panów, wspomagające przeróżne sprawności ;) Oczywiście są też sklepy z samymi suplementami, no i apteki. Co do aptek to ich liczba jest mniejsza niż w Polsce, bo takie leki typu coś na przeziębienie, ból głowy itp. również można kupić w każdym spożywczaku tuż obok witamin.

A propos zdrowia, to o ile niesłodzone są jogurty, to dżemy słodzone są straszliwie, są obrzydliwie słodkie.

Zagadka ;) czyli bottlebrush

Rozwiązaliśmy zagadkę z dzieciństwa! Jak niektórzy z czytelników pamiętają w poprzednim ustroju (którego końcówka przypadła na nasze dzieciństwo) było tak, że mleko sprzedawane było w takich butelkach z metalowym kapslem. Butelki te często były dostarczane na progi mieszkań, rano po otwarciu drzwi widziało się cud PRLu - butelkę pełną mleka. Po spożyciu butelkę się myło, wystawiało za drzwi i tak to się powtarzało. Butelkę myło się takimi kolorowymi szczotkami. Otóż właśnie rozwiązaliśmy zagadkę z dzieciństwa i już wiemy skąd się te szczotki biorą. Rosną na drzewach! W Australii! Drzewo się nazywa bottlebrush i jego kwiatki wyglądają dokładnie jak te szczotki. Drzewa te nie są zbyt duże i występują tu powszechnie. Australia nas zadziwia :)



Vegemite

W poniedziałek, przez cały dzień padało. No może padało to za dużo powiedziane ale siąpiło przez cały dzień więc nie bardzo dało się wyjść z dziećmi. Wtorek miał być podobny. Pogoda była odrobinę przyjemniejsza. Zapakowałam dzieci do metra i pojechaliśmy sobie dozwiedzać Muzeum Południowej Australii. Miałam nadzieję, że tłum ludzi zwiedzających będzie mniejszy niż w sobotę. Moje nadzieje spełzły na niczym bo w dni powszednie przychodzą szkoły. To co mi się podoba to mundurki, które nosili na sobie wszyscy uczniowie. Wszystkie dzieci ubrane skromnie, elegancko i gustownie. W skład mundurków wchodzą rzeczy na każdą pogodę. Do tego wszyscy mają to samo obuwie i plecaki. 
Jakoś jednak udało nam się zobaczyć salę z eksponatami ze starożytnego Egiptu, po czym wróciliśmy trochę do zwierząt i minerałów. A następnie pobiegliśmy do Information Center czyli do takiego miejsca gdzie wszystkiego można dotknąć popatrzeć sobie przez mikroskop, poobserwować pająki, jaszczurki, pszczoły, gigantyczne mrówki. I najważniejsza rzecz: szkołom tam wstęp wzbroniony, w pomieszczeniu może być najwyżej dziesięć osób i tu odetchnęliśmy. Byliśmy sami i w świętym spokoju zaglądaliśmy do wszystkich szufladek z motylami, ćmami, jajami ptaków i innymi eksponatami. Muzeum Południowej Australii uważam za zaliczone. Po powrocie do domu zrobiłam naleśniki z czekoladą, bananami i truskawkami. Oj truskawki to kolejny drogi owoc, ale jeszcze droższa jest borówka amerykańska. Owoce te nie będą zbyt częste na naszym stole. A co do owoców to będąc dzisiaj w sklepie widziałam zupełnie mi nie znane. Najbardziej znany mi był śmierdzący durian reszty nazw nawet nie pamiętam. Następnym razem zapiszę i sprawdzę z czym to się je i może rozpoczniemy degustację. 
A co do kulinariów to kupiłam dziś vegemite, czyli to czym zajadają się Australijczycy. Otworzyłam, powąchałam, spróbowałam i odstawiłam. Fuj. Na wikipedii napisane jest, że ma intensywny zapach i smak umami. No i faktycznie intensywne. Dla mnie to jakby posolić drożdże i dolać maggi. Fuj. Reszta rodziny też nie była zachwycona. Nie polecamy.
Ale żeby nam smutno nie było to oprócz vegemite kupiłam też paczkę Lamingtonów i one skompensowały vegemite z nawiązką :) Polecamy.




Ogród botaniczny

Wczoraj w ramach sobotniego leniuchowania postanowiliśmy otworzyć kolejny rozdział eksploracji Adelajdy. Niektórzy leniuchują w inny sposób, ale zazwyczaj nie mają dzieci, które należy wyprowadzać by ich energia znalazła właściwe ujście. Nasze dzieci należą do kategorii kipiących energią więc plany eksploracyjne zawsze muszą obejmować odpowiednio długie wyżywanie się. Postanowiliśmy, że udamy się do Ogrodu Botanicznego, który położony jest w pobliżu River Torrens. Co prawda pogoda miała być w kratkę, ale jak się okazało nie spadła ani kropla deszczu. Po drodze spotkaliśmy przechadzające się czarne łabędzie (rzadki widok w Polsce) i pelikana (jeszcze rzadszy :) ). Pelikan robi wrażenie. Jak patrzy się na pelikana w ZOO to człowiek się czuje bezpiecznie (choć jednego z czytelników tego bloga prawie jeden dziabnął właśnie w ZOO ;) ). Ale jak się stoi obok niego o kilka kroków to człowiek czuje się nieswojo. Tym bardziej, że obok jest tabliczka z napisem nie karmić pelikanów bo mogą być agresywne. O ile pływający w wodzie wydaje się niegroźny, to już chodzący po trawniku może pogonić Azjatę z frytkami (takie zdarzenie właśnie widzieliśmy). Marcin nie jest Azjatą i nie miał frytek więc postanowił podejść i poprosić o selfie. Ostatecznie selfie nie wyszło ale do zwykłych zdjęć ptaszor pozował.






Po parku kręci się też dużo Kur Tasmańskich, których nieproporcjonalne do reszty ciała nogi (są tak ze trzy razy za duże :) ) przywołują na myśl dinozaury i słynną scenę pogoni z Parku Jurajskiego :).


Jeszcze przed wejściem do Ogrodu Botanicznego rośnie wiele drzew z różnych stron świata, ale po przekroczeniu jego bramy znajdujemy się w zupełnie innym świecie. Jest tam przepięknie. Ogród jest bardzo duży i nie udało nam się przejść nawet jednej trzeciej ale to co widzieliśmy wystarcza, żeby stwierdzić, że jest to nasze ulubione miejsce w Adelajdzie :)


















Prorosyjsko w Niemczech? Witaj w Darmstadt