Jakoś jednak udało nam się zobaczyć salę z eksponatami ze starożytnego Egiptu, po czym wróciliśmy trochę do zwierząt i minerałów. A następnie pobiegliśmy do Information Center czyli do takiego miejsca gdzie wszystkiego można dotknąć popatrzeć sobie przez mikroskop, poobserwować pająki, jaszczurki, pszczoły, gigantyczne mrówki. I najważniejsza rzecz: szkołom tam wstęp wzbroniony, w pomieszczeniu może być najwyżej dziesięć osób i tu odetchnęliśmy. Byliśmy sami i w świętym spokoju zaglądaliśmy do wszystkich szufladek z motylami, ćmami, jajami ptaków i innymi eksponatami. Muzeum Południowej Australii uważam za zaliczone. Po powrocie do domu zrobiłam naleśniki z czekoladą, bananami i truskawkami. Oj truskawki to kolejny drogi owoc, ale jeszcze droższa jest borówka amerykańska. Owoce te nie będą zbyt częste na naszym stole. A co do owoców to będąc dzisiaj w sklepie widziałam zupełnie mi nie znane. Najbardziej znany mi był śmierdzący durian reszty nazw nawet nie pamiętam. Następnym razem zapiszę i sprawdzę z czym to się je i może rozpoczniemy degustację.
A co do kulinariów to kupiłam dziś vegemite, czyli to czym zajadają się Australijczycy. Otworzyłam, powąchałam, spróbowałam i odstawiłam. Fuj. Na wikipedii napisane jest, że ma intensywny zapach i smak umami. No i faktycznie intensywne. Dla mnie to jakby posolić drożdże i dolać maggi. Fuj. Reszta rodziny też nie była zachwycona. Nie polecamy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz