wtorek, 27 lutego 2018

Cleland Conservation Park

Dzisiaj miała być "komercha" ale nie wyszło. Tzn. plan był taki, że dojedziemy autobusem do przystanku Dashwood, potem przejdziemy jakieś 3,5 km trochę ścieżkami, trochę asfaltem do Waterfall Gully, (też jakieś 3km) szlakiem należącym do Cleland Conservation Park, i tak dojdziemy do czegoś w rodzaju zoo. Są tam zwierzęta występujące tylko w Australii. Główną atrakcją tego parku jest to, że wiele spośród zwierząt łazi między zwiedzającymi, można pogłaskać i karmić kangury, walabi, a koale nawet wziąć na ręce.
Taki był plan... jak się domyślacie nie do końca nam wyszło :) Chociaż mąż twierdzi, że wyszło nawet lepiej.
No więc z komunikacją wszystko było dobrze. Wsiedliśmy niedaleko domu, pół kilometra to żadna odległość. W trakcie jazdy autobus zmienił numer. Trochę to śmieszne. Sprawdzając plan podróży mamy dwa autobusy. A tu się okazuje, że pomiędzy przystankami kierowca wstukuje nowy numerek i tak oto bez wysiadania zmieniamy numer autobusu. W sumie to nie znajduję racjonalnego wyjaśnienia tego procederu. Ale co tam... Grunt, że jednym autobusem bez przesiadek dotarliśmy na miejsce. 
Wyruszyliśmy w poszukiwaniu ścieżki. Zaskakująco szybko znalazła się ścieżka o intrygująco brzmiącej nazwie Pioneer Women's Trail. Szliśmy sobie, szliśmy i przed sobą zobaczyliśmy hillsik o nazwie Mount Osmont. Nie chcieliśmy na niego wchodzić, ale jakoś tak wyszło, że weszliśmy, no cóż trzy kilometry w jedną, trzy kilometry w drugą... damy radę. Dzieci mamy wytrwałe i zaprawione w bojach chodziarskich. Niestety oznaczenia były, jakby to powiedzieć, mało klarowne, bo tak na prawdę to nie wiedzieliśmy jak dojść do właściwej drogi. Jak się okazało nie tylko my. Po drodze spotkaliśmy grupę Niemców (albo Austriaków, albo kogoś innego ale gadającego po niemiecku), którzy robili dokładnie to samo co my, czyli próbowali ustalić gdzie się znajdują i znaleźć właściwą ścieżkę. Zapytali nas o drogę i z kilku dróg do wyboru wybraliśmy tę, która mniej więcej wiodła na północny-wschód. Jak się potem okazało wybraliśmy słusznie i nie wyprowadziliśmy Niemców w pole :) 
Trzeba przyznać, że szlak na Mount Osmont był malowniczy, generalnie bardzo dobrze nam się wchodziło i schodziło. Po drodze widać było, w niektórych miejscach, ślady po dużym pożarze, podczas rekordowych tegorocznych upałów.
Po kolejnych ścieżkach i pewnym odcinku asfaltem doszliśmy do bardzo popularnego szlaku wodospadów. Pierwszy z nich jest niemal przy wejściu, do drugiego trzeba dojść, trzeci i czwarty hmmm jakoś nie zauważyliśmy. Tzn. ja zauważyłam coś co nazwałam wodospadem, ale reszta rodziny stwierdziła, że jego wielkość można porównać z prysznicem. A potem skończył się nam szlak, tzn on wiedzie na Mount Lofty jeszcze kawałek, ale my odbijaliśmy na inny szlak do rzeczonego zoo grilowiska i przystanku autobusowego. Niestety zaczęło robić się późno, tzn. park ze zwierzakami zamykają o 16.30, a była 14.30. Podjęłam męską decyzję, że do zwierzaków wrócimy kiedy indziej, a teraz szukamy grillowiska robimy obiad i odpoczywamy. W końcu kilkanaście ładnych kilometrów już przeszliśmy... 
Oczywiście był to zawód dla dzieci, ale ... po pierwsze były zmęczone i głodne i perspektywa chodzenia chyba aż tak bardzo ich nie pociągała, a po drugie przed parkiem spotkaliśmy dzikie kangury. Kicały sobie dosłownie obok nas. A że była to mama kangurzyca z dwójką swoich dzieci, jednym sporym już samodzielnym, a drugim maluśkim wystawiającym łepek od czasu do czasu z torby, to wystarczyło, żeby ekipę ożywić i uznać wyprawę za absolutnie udaną. Jednak co kangur na wolności to kangur na wolności, a nie tam jakieś zoo.
Grilowisko (czyli BBQ po tutejszemu) oczywiście było. W ramach BBQ poszerzyliśmy po raz kolejny nasze horyzonty smakowe i pożarliśmy baraninę na patyku i hurmę. Pycha. 
Poza tym trzeba przyznać, że dzieci wędrowały wspaniale, i spotkaliśmy się po raz kolejny z wieloma miłymi uwagami. Przy okazji zauważyliśmy, że po górach dużo ludzi tu biega, a nie chodzi. 
Z innych obserwacji, to zastanowiła nas obecność czyścików do butów na trasie. Buty trzeba czyścić, żeby nie przenosić nasionek i żyjątek (Australijczycy mają na tym punkcie świra o czym wie każdy, kto przeszedł kontrolę bagażu po przylocie).
Podsumowując: kolejna bardzo udana wycieczka :)















































Osborne

A wczoraj było ciepło :) choć wietrznie, a od południa również pochmurno. Nie przeszkodziło nam to jednak w dzisiejszej wycieczce do kolejnej dzielnicy Adelajdy, a mianowicie do Osborne. Ze stacji powędrowaliśmy na przystań.
Przed zacumowanymi łódeczkami był spory pas zieleni z placem zabaw, ławeczkami i oczywiście BBQ. Jest to w odróżnieniu od Outer Harbor zwykła przystań, więc nie było tu jakiś super jachtów, ale widok skąpanej w słońcu przystani i tak całkiem niezły.
Kawałek dalej było miejsce, gdzie łódki wpływają i wypływają z przystani, coś jak wieża kontroli. Pogoda nadal utrzymywała się na znośnym poziomie, więc poszliśmy na plażę. Ażeby do niej dojść musieliśmy się przespacerować przez spory dziki pas zieleni.
A na plaży wiało i to dość mocno. Wiatr był ciepły więc poszliśmy wzdłuż, spacer był dłuuugi ale przyjemny :) Niestety nie spotkałam żadnego nowego nadmorskiego stwora. Spotkałam za to "biuro rzeczy znalezionych", tzn przy jednym z wyjść powieszone były po jednej stronie znalezione buty (a nawet płetwa do pływania/nurkowania), a po drugiej stronie czapki :)
Wróciliśmy ze znanej nam już stacji Taperoo, a przy okazji ustaliłam kim był Roy Marten, był lokalnym sportowcem, grał w rugby.












Taperoo, kolejna plaża

Założyłam, że będziemy poznawać plaże mniej więcej po kolei. Zawsze to jakieś inne pomosty, place zabaw, inna do poznania dzielnica.
W ramach tych podróży, dzisiaj zagościliśmy w Taperoo. Nie trudno odgadnąć, że nazwa ma pochodzenie aborygeńskie. Oznacza tyle co spokój, cisza.
Rozpczęliśmy od Roy Marten Park. Kim był Roy Marten w sumie nie wiem. Znalazłam jakiegoś indonezyjskiego aktora, który miał sporo problemów z narkotykami, potem przszedł z islamu na chrześcijaństwo i stał się ojcem szóstki dzieci. Mam jednak pewne wątpliwości czy chodzi o niego ;) Park był raczej mały, oczywiście z placem zabaw i miejscami piknikowymi. Prowadził nad morze. Po drodze spotkaliśmy drzewa, na których było całe mnóstwo szyszek, a właściwie były na nich tylko szyszki :)
Na plażę wiodą ścieżki pomiędzy zielenią. To miejsce chyba dopiero się rozwija, ale i tak jest ładnie. Plaża jak plaża. Jakimś cudem namówiłam dzieciarnię na całkiem długi spacer brzegiem morza. One sobie biegały, a ja szukałam kolejnych stworów nadoceanicznych.
Moje dzisiejsze znalezisko, to jaja piaskowego ślimaka, a mówiąc mądrzej jaja Polinices conicus. Na zdjęciu takie galaretowate, przeźroczyste coś. Znalazłam też piaskowego robaka, czyli lugworm lub sandworm, a mądrzej Arenicola marina. Te robale, to takie dżdżownice (o australijskich dżdżownicach jeszcze kiedyś napiszę bo warto, różnią się od nam znanych zdecydowanie). Nie zrobiłam im zdjęcia bezpośrednio, bo jedna się schowała, a druga wypluwała piasek z niesamowitą szybkością i też się schowała. To co widzicie na zdjęciu to kopczyki zrobione przez te robale.
Trzecie znalezisko to duża muszla. I nie byłoby to znalezisko godne odnotowania, gdyby nie fakt, że muszla posiadała swego żywego mieszkańca o imponującym kolorze :)




















Prorosyjsko w Niemczech? Witaj w Darmstadt