wtorek, 13 marca 2018

Naracoorte, Penola, Mount Gambier i Blue Lake

Dzień drugi. Jako, że wczoraj poszliśmy spać z kurami (tu się pewnie mówi z kakadu) to i wcześnie wstaliśmy. Coś koło 6.30. Następnie stwierdziliśmy, że składanie namiotu i wszystkiego innego zajmuje znacznie więcej czasu niż rozkładanie. Do tego pospacerowaliśmy sobie po okolicy porobiliśmy fotki pelikanom i innym pająkom, i już około południa byliśmy gotowi do dalszych przygód. Wyruszyliśmy w stronę jaskiń w Naracoorte. Jaskinie Naracoorte, Penola, Mount Gambier i Blue Lake te stanowią ważną atrakcję turystyczną i były nam polecane przez wielu znajomych. Do wyboru jest kilka opcji. Żeby zwiedzić wszystkie potrzeba dużo czasu i jeszcze więcej pieniędzy. My wybraliśmy jaskinię o nazwie Alexandra. Przewodniczka, gdy dowiedziała się, że my z Polski, zaczęła nam opowiadać o swoim synu, który właśnie jutro się do Polski wybiera, prawdopodobnie w celach matrymonialnych. Potem zaczęła opowiadać o potencjalnej synowej i jej rodzicach. Jak widać rozmowy nie miały wiele wspólnego ze stalaktytami :) Sama jaskinia jest bardzo ładna, choć (jak się później okazało) są w Australii piękniejsze (i tańsze). 
Kolejnym punktem w Tour de Australia było małe urokliwe miasteczko Penola. Pewnie byśmy się tam nie zatrzymali, gdyby nie Margaret, moja znajoma z kafejki, która zachęciła nas do odwiedzenia muzeum poświęconego jedynej australijskiej świętej, Mary MacKillop. Czas spędzony w Penoli podzieliliśmy z dziećmi po równo, czyli połowę wytrzymują w muzeum, a połowę my z nimi na placu zabaw :) Muzeum Mary MacKillop jest bardzo ładne, dobrze zorganizowane, choć trafiliśmy do niego dopiero po zasięgnięciu informacji w informacji turystycznej. 
Nauczeni doświadczeniami z dnia poprzedniego, postanowiliśmy trochę wcześniej zacząć zabawę z namiotem. Więc zatrzymaliśmy się około dziewiętnastej w caravanparku o nazwie Kywong w okolicach Nelson. Tym samym przekroczyliśmy granicę stanu Wiktoria i zmieniliśmy strefę czasową o pół godziny. Więc teraz różnicę między nami a Polską łatwiej się liczy, bo wynosi dokładnie 10 godzin. Stan Wiktoria jest bardziej zielony od Australii Południowej. Są tu też wielkie drzewa iglaste przy drogach. Za to liczba potrąconych kangurów leżących przy drogach jest taka sama.
Po drodze do Kywong zobaczyliśmy jeszcze Niebieskie Jezioro w Mount Gambier. Jest to jezioro, które wypełnia krater wulkaniczny. I rzeczywiście jest bardzo niebieskie. Ale nie zabawiliśmy przy nim zbyt długo, bo słońce zdawało się być coraz niżej.
Kywong Caravanpark okazał się być miejscem, w którym kangury czują się bardzo dobrze. Skaczą sobie między namiotami, przyglądają się jak rozstawiamy namiot, itp. Nawet niektóre dają się karmić. 
Na miejscu spotkaliśmy nielicznych turystów, w tym bardzo miłych Australijczyków Billa z żoną. Starsze małżeństwo lubiące wędkowanie i podróżujące wzdłuż rzeki Glenelg. Bill sam do nas podszedł i zaproponował, że pożyczy nam przedłużacz. My mamy trochę nieporęczne przejściówki między standardem europejskim a innymi. Tu gniazdka różnią się od naszych więc jakoś trzeba sobie radzić. W ramach nawiązywania kontaktów międzynarodowych i szerzenia dobrej sławy polskiej kiełbasy (znaczy kiełbasy kupionej w sklepie z polskimi produktami) poczęstowałam poznanych Australijczyków. Reakcja była oczywista :)
































Tour de Australia

Niedziela. Ostatni dzień naszej adelajdzkiej przygody. Zamiast się pakować na nasz Tour de Australia poszliśmy na spacer. A właściwie pojechaliśmy na spacer do city, a następnie daliśmy się wyszaleć dzieciom na pobliskim placu zabaw.
















Wszyscy byli zadowoleni. Oczywiście nasze lenistwo poskutkowało tym, że na naszą wielką wycieczkę wyruszyliśmy z "drobnym" poślizgiem. Marcin wynajął samochód w poniedziałek rano i zgodnie z naszym planem mieliśmy wyjechać jak najwcześniej. Ale doszliśmy do właściwego wniosku, że mamy wakacje, a na wakacjach czas liczy się nieco inaczej. A już na pewno nie on nami rządzi :) No i dalsze nasze poczynania podporządkowaliśmy temu wnioskowi. Więc zamiast o dziewiątej rano, wyjechaliśmy z Adelajdy około szesnastej. A po drodze zrobiliśmy użytek z naszego wynajętego pojazdu i pojechaliśmy na drugą stronę miasta, do Salisbury, gdzie zrobiliśmy zakupy i pożegnaliśmy się z Heńkiem, znajomym, o którym kiedyś pisałam. Do tego wszystkiego przy wyjeżdżaniu z Adelajdy spełniałam rolę półnawigatora. Tzn. mamy gps taki w telefonie, ale ja go obsługuję :) Nasza współpraca na początku nie układała się należycie, i efekt końcowy był taki, że zamiast objechać Adelajdę, zwiedziliśmy jej środek raz jeszcze. A co tam, przecież to piękne miasto :) Wyjeżdżając z Adelajdy przez Adelaide Hills widzieliśmy pożar buszu. Zazwyczaj te pożary wybuchają latem, ale ostatnie upały zrobiły swoje.






Jeśli chodzi o plan naszej podróży, to stosuje się do niego podobne rozumowanie jak do czasu. Czyli plan jest sprecyzowany na tyle, że wiemy, że jedziemy na południowy-wschód. A co będzie dalej, gdzie będziemy spać i co jeść, to się okaże. Jak już kiedyś wspomniałam odległości w Australii są ogromne. Pierwszego dnia ze względu na późną porę wyjazdu, przejechaliśmy jakieś 330km, przemierzając bezdroża stanu Południowa Australia. Ten stan jest pusty. O tej porze roku ma kolor głównie żółty i porośnięty jest głównie sianem :) i eukaliptusami. Wyjątek stanowią zielone winnice, które zajmują ogromne obszary. Na zboczach niewielkich pagórków widzieliśmy ogromne stado kangurów, skubiących siano i owiec, robiących to samo. Na nocleg zatrzymaliśmy się tuż przed zachodem słońca w miejscu, które ma w nazwie kakadu. Jak się okazało później nazwa została wybrana nieprzypadkowo. Mając za sąsiadów kakadu, nie trzeba się martwić, że się zaśpi, bo to niemożliwe. Jeśli miałabym opisać dźwięk jaki z siebie wydają, to nie używałabym słów takich jak trel, śpiew czy świergot. Byłoby to raczej coś w stylu jazgot, darcie dzioba. Ale za to łatwo je zlokalizować. Ciekawe u papug jest to, że z jednej strony mają kolory, które je na drzewach maskują, tak jakby miały jakichś naturalnych wrogów, a z drugiej strony wydzierają się wniebogłosy niwecząc misterny kamuflaż. Tak czy inaczej trafiliśmy w piękne miejsce nad jeziorkiem pośrodku niczego. O tym, że piękne to dowiedzieliśmy się dopiero rano, bo zbyt późno przyjechaliśmy. Miejsce zamieszkują ptaki brodzące, pelikany, kaczki i oczywiście kakadu. A no i jeszcze pająki. Spotkaliśmy kilka fajnych egzemplarzy :) A jeden z nich nawet spędził noc przy naszym namiocie. Był duży, żółty na żółtej trawie/sianie i udawał, że go nie ma. Nasze dzieci spędziły pierwszą noc pod namiotem w swoim życiu i bardzo im się to spodobało. Czy będzie się podobało dalej po jedenastu dniach, zobaczymy...
























Prorosyjsko w Niemczech? Witaj w Darmstadt