Dzień drugi. Jako, że wczoraj poszliśmy spać z kurami (tu się pewnie mówi z kakadu) to i wcześnie wstaliśmy. Coś koło 6.30. Następnie stwierdziliśmy, że składanie namiotu i wszystkiego innego zajmuje znacznie więcej czasu niż rozkładanie. Do tego pospacerowaliśmy sobie po okolicy porobiliśmy fotki pelikanom i innym pająkom, i już około południa byliśmy gotowi do dalszych przygód. Wyruszyliśmy w stronę jaskiń w Naracoorte. Jaskinie Naracoorte, Penola, Mount Gambier i Blue Lake te stanowią ważną atrakcję turystyczną i były nam polecane przez wielu znajomych. Do wyboru jest kilka opcji. Żeby zwiedzić wszystkie potrzeba dużo czasu i jeszcze więcej pieniędzy. My wybraliśmy jaskinię o nazwie Alexandra. Przewodniczka, gdy dowiedziała się, że my z Polski, zaczęła nam opowiadać o swoim synu, który właśnie jutro się do Polski wybiera, prawdopodobnie w celach matrymonialnych. Potem zaczęła opowiadać o potencjalnej synowej i jej rodzicach. Jak widać rozmowy nie miały wiele wspólnego ze stalaktytami :) Sama jaskinia jest bardzo ładna, choć (jak się później okazało) są w Australii piękniejsze (i tańsze).
Kolejnym punktem w Tour de Australia było małe urokliwe miasteczko Penola. Pewnie byśmy się tam nie zatrzymali, gdyby nie Margaret, moja znajoma z kafejki, która zachęciła nas do odwiedzenia muzeum poświęconego jedynej australijskiej świętej, Mary MacKillop. Czas spędzony w Penoli podzieliliśmy z dziećmi po równo, czyli połowę wytrzymują w muzeum, a połowę my z nimi na placu zabaw :) Muzeum Mary MacKillop jest bardzo ładne, dobrze zorganizowane, choć trafiliśmy do niego dopiero po zasięgnięciu informacji w informacji turystycznej.
Nauczeni doświadczeniami z dnia poprzedniego, postanowiliśmy trochę wcześniej zacząć zabawę z namiotem. Więc zatrzymaliśmy się około dziewiętnastej w caravanparku o nazwie Kywong w okolicach Nelson. Tym samym przekroczyliśmy granicę stanu Wiktoria i zmieniliśmy strefę czasową o pół godziny. Więc teraz różnicę między nami a Polską łatwiej się liczy, bo wynosi dokładnie 10 godzin. Stan Wiktoria jest bardziej zielony od Australii Południowej. Są tu też wielkie drzewa iglaste przy drogach. Za to liczba potrąconych kangurów leżących przy drogach jest taka sama.
Po drodze do Kywong zobaczyliśmy jeszcze Niebieskie Jezioro w Mount Gambier. Jest to jezioro, które wypełnia krater wulkaniczny. I rzeczywiście jest bardzo niebieskie. Ale nie zabawiliśmy przy nim zbyt długo, bo słońce zdawało się być coraz niżej.
Kywong Caravanpark okazał się być miejscem, w którym kangury czują się bardzo dobrze. Skaczą sobie między namiotami, przyglądają się jak rozstawiamy namiot, itp. Nawet niektóre dają się karmić.
Na miejscu spotkaliśmy nielicznych turystów, w tym bardzo miłych Australijczyków Billa z żoną. Starsze małżeństwo lubiące wędkowanie i podróżujące wzdłuż rzeki Glenelg. Bill sam do nas podszedł i zaproponował, że pożyczy nam przedłużacz. My mamy trochę nieporęczne przejściówki między standardem europejskim a innymi. Tu gniazdka różnią się od naszych więc jakoś trzeba sobie radzić. W ramach nawiązywania kontaktów międzynarodowych i szerzenia dobrej sławy polskiej kiełbasy (znaczy kiełbasy kupionej w sklepie z polskimi produktami) poczęstowałam poznanych Australijczyków. Reakcja była oczywista :)