Wczoraj, zgodnie z naszą miłą weekendową tradycją, udaliśmy się na wycieczkę, by poznawać dalsze ciekawe przyrodnicze zakamarki tej pięknej krainy. Oczywiście o kolczatce też myśleliśmy po cichu, ale głównie naszym celem było poznanie drugiej połowy parku Cleland (po pierwszej już kiedyś łaziliśmy). W samym środku parku znajduje się coś na kształt zoo, czyli wersja dla mięczaków (też się tam kiedyś udamy). My natomiast wolimy wyszukiwać dzikich zwierząt, to jednak większa frajda.
Mój mąż ułożył trasę, która okazała się akurat na miarę naszych możliwości (czyli jeszcze jeden kilometr więcej i byśmy polegli :) ). Było przepięknie, słonecznie i ciepło. Przy wejściu do parku zastaliśmy kartkę z ostrzeżeniem o zamknięciu jednego ze szlaków ze względu na lawinę kamieni. Więc po zmodyfikowaniu planów ruszyliśmy na wyprawę. Ostatnio jak tu byliśmy, to widzieliśmy parę kwiatków. Tym razem polany na zboczach usłane były kwiatowymi dywanami. Wyglądało to przepięknie.
Szliśmy wzdłuż rzeczki, więc do tradycyjnych dźwięków ptasich dołączyły żaby. A co do ptasich dźwięków, to spotkaliśmy białe kakadu. One chyba mają najmocniejsze gardła ze wszystkich tutejszych papug. Drą się jakby je ktoś rozrywał. Innymi słowy, te ptaki sprawiają bardzo miłe wrażenie, dopóki się nie odezwą.
Graliśmy po drodze w naszą tradycyjną grę. Wynik był wysoki, bo i zwierzyna obrodziła. Spotkaliśmy trzydzieści misiów koala. Wybraliśmy trasę mało uczęszczaną, do tego stopnia, że droga porośnięta była trawą, co dodawało szlakowi uroku. Być może brak turystów spowodował również to, że niektóre miśki były całkiem nisko, a jeden z nich nawet przeszedł przed nami zmieniając obgryziony eukaliptus na nowy. Nie wyglądał jakby się nami przejmował, za to my cieszyliśmy się tym widokiem jak małe dzieci (nasze dzieci też się cieszyły :) ). Przeszedł przez drogę i wdrapał się na drzewko. Trzeba przyznać, że idzie mu to całkiem sprawnie i wbrew pozorom koala to całkiem ruchliwe zwierzątko.
Cały czas wyszukiwaliśmy też kolczatki, ale jakby to pewna postać stwierdziła, im bardziej kolczatki szukaliśmy, tym bardziej jej nie było.
Za to prawdziwą niespodzianką było to, że spotkaliśmy wombata. To taka przerośnięta świnka morska, która zamieszkuje tylko Australię. Prawdopodobnie jest spokrewniony z koalą, ale jak już kiedyś napisałam, jeśli chodzi o tutejsze zwierzęta, to jest wiele niewiadomych. Wypatrzył go w zaroślach Marcin (za co dostał 40 punktów :) ), ale okazał się zwierzaczkiem bardzo płochliwym i szybko uciekł. Piski dzieci nie pomagają w obserwacji płochliwych zwierzątek. Tylko kangurki i koalki mają to w nosie :)
A co do kangurów, to spotkaliśmy tylko jednego tym razem. Był za to bardzo duży i dawał nam do zrozumienia, że nie będzie przed nami uciekał i to my mamy sobie iść, bo jak nie to...
Spotkaliśmy też jaszczurkę. Australia to kraj jaszczurek, ale pewnie jeszcze za zimno i nie łatwo je spotkać.
Jako trofea z wyprawy dzieci zdobyły pióra papug kakadu i papużki lori. Chyba warto dodać, że znalazły je na ziemi, a nie w bezpośrednim starciu :)