Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Alpy Julijskie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Alpy Julijskie. Pokaż wszystkie posty

środa, 1 kwietnia 2020

Mangart, najwyżej położona droga Słowenii, himalaista i spacer na dokładkę.

Koniec płaszczenia zadów, idziem w góry. 
Mój zacny szwagier i jego kolega poszli na Prisojnik. Z opowieści wiem, że zrobił na nich duuuże wrażenie, a i czasu nie liczyli jako szczęśliwcy ;) i zgodnie stwierdziliśmy, że słoweńskie czasy przejść są niekompatybilne z naszymi możliwościami. Ja i mój mąż postanowiliśmy wykonać plan i wejść na Mangart. Trzeci co do wielkości szczyt Słowenii, leżący na granicy z Włochami. Jego  malownicze, strome zbocza  opadające do Jezior Largo di Fuzine podziwialiśmy dzień wcześniej od strony włoskiej. Po stronie Słoweńskiej natomiast Mangart wieńczy Dolinę Koritnicy
Jest to szczyt dość licznie odwiedzany z racji niesamowitej drogi, która prowadzi nań od strony słoweńskiej - najwyżej położonej drogi w Słowenii. Bywają ponoć i tacy, dla których stanowi ona wystarczającą frajdę i na tym kończą wyprawę. Większość kroczy dalej. Na szczyt prowadzą dwie drogi słoweńska i włoska. Jedna umiarkowanie trudna, druga łatwiejsza, co nie znaczy, że łatwa. Tą łatwiejszą wchodzi wspaniała większość. No więc żeby nie było monotonnie my poszliśmy tą drugą. Rozpoczęliśmy dość wcześnie, więc było totalnie pusto. Słońce się schowało, szlak był mokry i miejscami śliski jednak bardzo dobrze ubezpieczony. Ludziom z głową na karku raczej nic tam złego nie powinno się stać.






Po pewnym czasie zaczęły dochodzić do nas głosy i okazało się, że jednak nie jesteśmy sami. Ku naszemu zdziwieniu z niewiarygodną prędkością zaczął się do nas zbliżać ojciec z synem, a raczej syneczkiem bo dziecko jak się potem okazało miało lat 6. Mały przywiązany do ojca podciągany i dość stanowczo przez niego traktowany. Na mnie zrobiło to piorunujące wrażenie w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Szczególną uwagę zwróciłam na styl w jakim wchodził tata malca, moja pierwsza myśl: zawodowiec. Myśl męża była zgoła inna bo współspinacz był bez kasku, a kamienie tam jednak się trochę sypały. 







Przepuściliśmy wspinaczy, a w mojej głowie już malował się plan jak tu do tych panów zagaić :D
Spotkaliśmy się ponownie na szczycie, no więc podchodzę do gościa i mówię, że ma świetnego syna i że też mamy dzieci i nasze też z nami wędrują tylko po polskich górach. Zapytałam ile latorośl ma lat i czy mogę z nim zrobić zdjęcie żeby pokazać w Polsce jak słoweńskie dzieci pykają po górach. Pan był raczej nieśmiały, albo ja wydałam mu się wariatką, ale nie widział problemu ze zdjęciem. Mój dziewiąty zmysł zwrócił uwagę na zdanie, które ów Pan powiedział, że Polska ma piękne góry i wielu sławnych himalaistów. Teraz wyobraźcie sobie jak po powrocie zaczęłam szukać informacji o słoweńskich alpinistach szusując po Internetach. I znalazłam, że to nie kto inny jak Aleš Česen. Przewodnik górski, himalaista, utytułowany słoweński wspinacz, jest autorem kilku dróg wejściowych itd. Śledzący festiwale górskie mogli go spotkać w Lądku Zdroju w 2019r.




Na szczycie było zimno, leżał śnieg i widoków zero, no co poradzisz, jak nic nie poradzisz. Długo nie zabawiliśmy, wpisaliśmy się do książki zdobywców i zaczęliśmy schodzić tą łatwiejszą niby drogą. Oczywiście zabezpieczenia ma ale są też odcinki bez. Jak dla mnie problemem tam była dość duża liczba osób. Gdzieniegdzie trzeba było poczekać, mijać się ... takie Tatry w sezonie.


I jakeśmy tu wjechali tak samo o zgrozo trzeba było zjechać. A jak to wyglądało możecie zobaczyć tu: https://www.youtube.com/watch?v=qUYMUWQ1gXg

W domu byliśmy o bardzo przyzwoitej porze, więc wybrałam się na spacer do Rezerwatu Zelenci, przyznam, że oczekiwałam czegoś większego, a tu taka popierdułka ale sympatyczna. Jest to teren bagienny z wrzosowiskami i szmaragdowym jeziorkiem. Zbudowane kładki i pomost widokowy pozwalają bezpiecznie podziwiać tutejszą przyrodę. Cicho, spokojnie, przyjemnie.








Skoro czasu sporo, to na piechotkę wybraliśmy się do Planicy, no jak to być pięć kilometrów od tego zacnego miejsca i mamuta nie zobaczyć. 



Jeszcze z informacją o rekordzie Mistrza Kamila Stocha. Fotka strzelona w samą porę bo już w następnym sezonie się zdezaktualizował.





I tak skończyła się nasza przygoda w Alpach Julijskich (przynajmniej ta z 2018 roku). POLECAM!! 

 


sobota, 4 stycznia 2020

Jezioro Bled, czyli leczymy zakwasy wożąc nasze zadki autkiem.

Ponoć najlepiej klin klinem, ale jakoś ... eee nie tym razem.
Niespiesznie wstaliśmy i postanowiliśmy pojechać nad chyba najsłynniejsze słoweńskie jezioro, czyli Bled w miejscowości ... Bled. 
Jezioro to znane jest z tego, że posiada wyspę, na której znajduje się jeden z najładniej usytuowanych kościołów na świecie. Kościół pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny. Obok jeziora znajduje  się również zamek. Bardzo pocztówkowo. 
Marcin postanowił się wykąpać tak jak spora rzesza ludzi, co tam zakaz, który był przy wejściu.
Ja natomiast moczyłam sobie nóżki.
Co można robić nad jeziorem... można popłynąć na wysepkę, można ponoć przejść jezioro naokoło, można wybrać się na zamek. Taaak można ale nie trzeba, a przynajmniej nam chwilowo wystarczyło siedzenie nad jeziorem cieszenie się słońcem i odpoczynek. Myślę sobie, że następnym razem chętnie zobaczę i kościół i zamek i przespaceruję się naokoło tego uroczego miejsca.
Uwaga, uwaga na tym nasze jeżdżenie się nie skończyło. Dnia zostało jeszcze sporo więc co tam a może przewieść cztery litery do Włoch, w końcu Włosi też fajne jeziora mają. Naszym celem stało się Lago Di Fusine, czyli dwa jeziora położone w samym sercu Alp Julijskich na granicy trzech Państw czyli Włoch, Austrii i Słowenii. No i powiem jedno: pięknie. Świetne miejsce na odpoczynek, na dzień wolny, złapanie oddechu, polecam. Tak było nie inaczej https://www.youtube.com/watch?v=bHQNqQ6RbV0













sobota, 9 listopada 2019

Idziemy na Triglav, czyli o tym jak to szczęśliwi czasu nie liczą.

Pod koniec sierpnia wybraliśmy się na wyprawę w Alpy Julijskie, a dokładniej rzecz biorąc, w słoweńską ich część.
Podróż samochodem poszła dość sprawnie. Zamieszkaliśmy w miejscowości Podkoren niedaleko granic austriackiej i włoskiej, w maleńkim domku wyposażonym w podstawowe sprzęty. Czysto schludnie okolica piękna, widoki zapierające dech. Żyć nie umierać.



Panorama z Podkoren

Za cel główny wyprawy obraliśmy szczyt nie byle jaki - święty szczyt Słoweńców i najwyższy wierzchołek tego uroczego państwa - Triglav. Oprócz celu głównego był też drugorzędny, którym był Mangart (ale o tym czy się udał innym razem). Nie byłoby może w tej wyprawie niczego specjalnego gdyby nie to, że nie jesteśmy jakoś specjalnie wysportowani ani super fit, srit, vege gluten free... No dobra spasieni też może nie jesteśmy, po górach chadzamy, na rowerze czasem jeździmy. Ba, mnie to nawet pobiegać się zdarza powiedzmy od czasu do czasu, a nawet bardzo bardzo od czasu do czasu, ale jednak.  Do czynienia macie z normalnym małżeństwem, blisko czterdziestoletnimi ludźmi, rodzicami trójki dzieci. Był jeszcze z nami mój szwagier i jego kolega, młodsi panowie dwaj (MPD)  i tylko o koledze można powiedzieć, że ze sportem za pan brat.
Mąż mój jedyny przeczytał wszystkie relacje, zobaczył chyba całe Internety, które mogły nam coś powiedzieć o skali trudności. I jak to często bywa: jedni, że masakra, inni, że z palcem w ... nosie. Wybraliśmy wariant najtrudniejszego wejścia przez przełęcz Luknja, polegając na tych co to z palcem w nosie. Schodzić za to mieliśmy nieco łatwiejszą trasą wiodącą przez Mały Triglav.

Wstaliśmy nad ranem, dla mnie o nieludzkiej porze czyli chwilę przed czwartą rano. Wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy w stronę Mojstrany, od której w stronę Triglava wiedzie podobno malowniczą doliną Vrata Triglavska Cesta. Podobno, bo w ciemnościach trudno ocenić. Triglavska Cesta miała nas doprowadzić do Aljažev Domu, skąd miała się rozpocząć wędrówka. Droga okazała się beznadziejna, koszmarna, fatalna, no więc stwierdziliśmy, że eee chyba coś źle zrobiliśmy. Padła decyzja żeby zawrócić i sprawdzić, czy właściwą nie jest droga, którą minęliśmy ładnych kilka minut temu. Okazało się, że jednak nie, a co więcej ku naszemu zdziwieniu, ktoś jednak podążał uparcie naszą nieszczęsną drogą w górę, więc, no cóż zawrót i w górę beznadziejną drogą. Droga przypominająca camel trophy, wzbudzała w nas uczucia religijne, więc słowa Ooo Jezu, Matko Boska pojawiły się w naszych myślach tudzież zwerbalizowały się kilkukrotnie ;) Silnik (albo inna skrznia biegów) zaczął śmierdzieć i tak sobie myślałam co będzie jak samochód rozkraczy nam się in the middle of nowhere ... i jak powrócim na ojczyzny łono.
Choć graniczyło to prawie z cudem, dojechaliśmy na parking nieopodal Aljažev Domu. Choć było jeszcze ciemno (5:30), na parkingu było już dużo samochodów, parkingowy biegał i zbierał opłaty po 4EUR.
No to idziemy.
Mieliśmy mały niedoczas (później się okazało, że słowo niedoczas przestało mieć jakiekolwiek znaczenie), ale nie przekreślało to jeszcze naszych planów, no dobra planów męża, bo to on wyznaczył trasę. A trasa ta była następująca:

Aljažev Dom - Luknja - Triglav - Mały Triglav - Aljažev Dom

Wszystkie relacje mówiły, że wejście przez Luknję jest dość trudne. No więc idziemy, kto jak nie my. Początek jak początek, spokojny spacer lekko w górę, wzdłuż potoku, kamole duże, ścieżka mniej więcej oznaczona więc mniej więcej wiadomo gdzie iść. Zaczęło świtać, więc powoli mogliśmy zacząć podziwiać pierwsze widoki, a pogoda zapowiadała się na prawdę piękna. A co do widoków, to od tej strony są one od razu z grubej rury, czyli widać północną ścianę Triglava robiącą piorunujące wrażenie.

Po około dwóch godzinach (czyli nawet zgodnie z tym co kazał drogowskaz) włażenia pod górę najpierw po łagodnej ścieżce, później po stromych i niewygodnych piargach, dotarliśmy do Luknji. Na przełęczy było śniadanko okraszone podziwianiem widoków.







Od przełęczy w górę wiedzie via ferrata Bambergova, która jest uważana za najtrudniejszy technicznie odcinek pośród szlaków wiodących na Triglav. Jako że podzielamy tę opinię, z aparatu na tym odcinku nie korzystaliśmy zbyt często, więc dokumentacja fotograficzna jest bardzo uboga. 
Założyliśmy więc kaski, uprzęże i twardo poszliśmy w górę. I powiem Wam, że ja generalnie kasków nie lubię. Tu mnie gniecie, tam się pocę - no nie lubię i już. Obrażona zatem byłam na cały świat, że mam kask, że ta uprząż to jakoś tak mnie gniecie (potem się okazało, że za ciasno ją upięłam i na udach miałam przez to siniak na siniaku). I powiem Wam, że bez tych sprzętów tam się po prostu nie da, a w trakcie naszej wspinaczki powiedziałam ze trzy razy mężowi, że jak chciał mnie zabić to trzeba było powiedzieć, sama usunęłabym się i zachowała życie. Tak, było dość trudno szczególnie dla takiego krasnala jak ja czyli jakieś 155 cm wzrostu. Było jedno newralgiczne miejsce, gdzie wspinaczka była nie tyle po pionowej ścianie, ale po skale, o kącie nachylenia większym niż prosty, więc trzeba było coś jakby wisieć nad przepaścią. Ekspozycja jest spora więc jak ktoś ma lęk przestrzeni, to zdecydowanie nie jest to droga dla niego. Sama przygrzmociłam łbem tak, że jak już się nieco wypłaszczyło to ucałowałam cholerny kask, który to moją głowę zachował w całości. Dodam jeszcze, że odcinek jest dobrze zabezpieczony, i nie jest bardzo długi, ale do łatwych nie należy i pewnie dlatego tłumów nie było. W sumie to prócz nas osoby idące tamtędy można by policzyć na palcach jednej ręki. Tak dotarliśmy do Sfingi - miejsca wysuniętego nad ogromne urwisko, niesłychanie widokowego. Po prawej monumentalna ściana Triglava (czyli króla Alp Julijskich), po lewej Skrlatica (czyli ich królowa), na wprost przepaść i Dolina Vrata. Tu trochę odetchnęliśmy po wspinaczkowych emocjach i ruszyliśmy dalej szlakiem, który łagodnie doprowadza do ściany Triglava. 








Problematyczne jest sporadyczne oznaczanie szlaku, nie ma oczywiście kolorów jest tylko czerwone maźnięcie farbą w stylu "gdziebądź", zrobienie strzałki, narysowanie kółka, więc często idzie się na czuja wypatrując gdzie też w oddali błyszczy się kawałek stali. Kto w Alpach był ten wie, że podejście do oznaczania szlaków mają tam zdecydowanie luźniejsze niż chociażby w Tatrach.


 



Nasze butki dotknęły też śniegu, ale nie był to odcinek ani trudny ani niebezpieczny - po prostu przespacerowaliśmy się w śniegu. Po dojściu do rozstaju szlaków, gdzie nasz krzyżował się ze szlakiem z Kocy na Dolicu, po raz pierwszy spotkaliśmy większą liczbę turystów. Dalsza wspinaczka pod górę już między ludźmi nie sprawiła nam większego kłopotu, jeśli byliście no powiedzmy na Zawracie albo Świnicy no to byłaby ta skala trudności, więc spokojnie, jeśli zachowuje się zdrowy rozsądek.








Na szczycie byliśmy o 13:30 (czyli w tym miejsu nasz poślizg czasowy nie był jeszcze ogromny, gdyż planowaliśmy być "koło" południa). Pogoda była świetna i co i g....ucio bo na szczycie zaczęły napływać chmury.







Triglav


Kolega mojego zacnego szwagra zauważył gościa, który przypominał mu Simone Moro (tak tego Simone Moro), oczywiście zaczęli się czaić no więc (ja nie mam problemów z nieśmiałością) podchodzę i mówię do gościa wygląda pan jak Simone Moro, na co on mówi bo ja jestem Simone Moro. To to gadam chłopakom, że to on jupppiii, a oni, że może fotkę no i tak oto fotkę mamy.

Triglav Simone Moro


Po zasłużonym posiłku na szczycie zaczęliśmy schodzić przez Mały Triglav. Największa trudność to ludzie, jest ich tam na prawdę dużo, ponieważ na sporej wysokości znajdują się tam trzy schroniska, a ludzie biorą ten szlak na dwa dni. Wszyscy rozpisują się o wąskiej ścieżce na grani, że trudna i niebezpieczna. Powiem tak: ścieżka jest, grań jest, ale bez przesady. Jeśli góry nie są Wam obce i nie boicie się przestrzeni to ta ścieżka jest normalnej szerokości, dacie radę. Jedyne co mnie przeraziło to ludzie starsi i dzieci. Nie podobało mi się ich mijanie czego często nie robiłam i cierpliwie czekałam (a poślizg czasowy rósł). 












Po dojściu do Triglavskiego Domu odczuliśmy chyba po raz pierwszy kryzys, a kolega szwagra zaczął odczuwać kłopoty o zgrozo żołądkowe, a jego twarz przybrała kolor sinokoperkowy. Posiedzieliśmy dłużej niż planowaliśmy (poślizg żył już własnym życiem) i zaczęliśmy schodzić około godziny 17:00. Trasa była zabezpieczona dobrze, widoki były niesamowite, ale zmęczenie też już było spore, więc szło nam to wolniej niż powinno. 










Dodatkowo oznaczenie w jednym miejscu było niejednoznaczne więc trzeba było poszukać właściwej drogi. Ferrata jest tu niemal do samego dołu. Osobiście pod koniec padałam już na twarz, plątały mi się nogi i schodziłam bardzo powoli rozświetlając drogę czołówką. Około godziny 22. 30 byliśmy na dole. 

już bardzo ciemno a jeszcze bardzo wysoko


Daliśmy jednak radę. Przeszliśmy ponad 36 kilometrów, przewyższenie wyniosło około 2000 metrów. Trasę polecam, choć w jeden dzień niekoniecznie. Myślę, że trasa dwudniowa to musi być sama przyjemność. Wersja jednodniowa tylko dla szczęśliwych, którzy czasu nie liczą...









Dzień drugi i popsuta noga

Już dzień wcześniej stwierdziłam, że popsuła mi się prawa stopa, a dokładnie kostka. Tak to bywa z nią od lat. Bolało jak diabli, sama nie w...