Na naszym kempingu była całkiem dobrze wyposażona kuchnia. Rano spotkałam tam grupkę młodych Francuzów. Nie odpowiedzieli na moje good morning, tak jakby mnie nie zauważyli, wzięłam ich jednak na sposób i wychodząc powiedziałam gromkim au revoir et bonne journee, wtedy pożegnali mnie gromkim tym samym z uśmiechem na ustach. To się nazywa umiłowanie ojczystego języka :D
Ponieważ nie mieliśmy czasu aby dotrzeć na Górę Kościuszki, to na otarcie łez postanowiliśmy wyruszyć w góry, a jakże. Za cel obraliśmy Grampians.
Żegnamy przedmieścia Melbourne, a tam tereny rolnicze, ziemia przygotowana pod uprawy. Kolor był jeszcze intensywniejszy niż na zdjęciu, w stronę koloru czerwonego.
Naszym pierwszym celem, stało się miasteczko Ballarat. W samym centrum jest jezioro, ogromny park i choć pokusa była wielka, ale po krótkim postoju ruszyliśmy dalej, bo droga przed nami daleka.
Kolejnym, już nieco dłuższym przystankiem, była miejscowość o jakże wdzięcznej nazwie Ararat. Tutaj jak poprzednio, w centrum zbiornik wodny, nie tak okazały jak poprzednio, ale z ładnym parkiem o nazwie Alexandra Gardens Park. I tutaj utknęliśmy, bo każdy chciał rozprostować kości.
Arki nigdzie nie było, była za to armata, no i plac zabaw, więc wiadomo :)
Arki nigdzie nie było, była za to armata, no i plac zabaw, więc wiadomo :)
W drodze do toalety moim oczom ukazało się coś, co prawdopodobnie zimą jest fontanną, a może sadzawką, a tam już z daleka zobaczyłam walczące o życie stworzenie. Żółw usilnie próbował się z niej wydostać, walczył dzielnie, ale nie był w stanie wyjść, choć robił to z niezwykłą determinacją, nawet spadając na grzbiet. Żółw gdy tylko spostrzegł, że jestem przy nim wlazł do skorupy i udawał, że go nie ma. Poszłam po męża i uradziliśmy, że trza żółwia uratować. Ekipa ratunkowa, czyli my, udała się nieść pomoc do wyschniętej sadzawko-fontanny. Znaczy Marcin tam wlazł, chwycił żółwia za skorupę i wszyscy poszliśmy nad wodę. Stworzenie długo było wystraszone i ani myślało wyłazić ze skorupy, w końcu jednak zobaczyliśmy jak bardzo sprawnie się wyłania i wskakuje do wody. I tak akcja ratownicza zakończyła się sukcesem.
I tak po kolejnych przebytych kilometrach naszym oczom objawił się taki widok. Grampians National Park. O ile widok skał był na prawdę imponujący, o tyle całe połacie spalonego lasu nieco przerażające. Żywioł musiał tu nieźle poszaleć.
Kiedy dotarliśmy na miejsce pierwszego kempingu, okazało się, że jest właśnie w środku spalonego buszu. Zamknięty na cztery spusty. Wiedzieliśmy, że w tych górach jest sporo kempingów, tylko gdzie dokładnie, hmm... no właśnie. Dodam, że zasięg pozostawał w swerze marzeń lub pobożnych życzeń. Ruszyliśmy przed siebie. Po jakimś czasie napotkaliśmy na jakiś karczmopodobny budynek i zastosowaliśmy się do zasady, że kto pyta nie błądzi. Tyle, że nasi rozmówcy byli kompletnie wstawieni, a jeśli dodamy do tego angielski-australijski, wyszło coś mniej więcej takiego whjshb sjjaj dojaksjk matee i coś jakby nahwjeod sjdha ehdd broo. Tak więc niezupełnie bogatsi o nowe informacje pojechaliśmy przed siebie.
Pogoda lekko niepewna, ale co tam, widoki piękne.
Kangury przeskakujące przez drogę, trzeba uważać :)
Ku naszej wielkiej radości w środku lasu w sercu gór, zobaczyliśmy oznaczenie, jest, jest kemping. Znaczy kawał wyciętego lasu z kibelkiem. Hip hip hurrra. W pierwszej kolejności rozbiliśmy namiot, bo pogoda stawała się coraz bardziej niewyraźna. I to był dobry pomysł, ponieważ zaczął padać deszcz i trochę grzmiało. Ten czas przeczekaliśmy w namiocie grając na materacu w kulki.
Nie rozpętała się na szczęście żadna straszna wichura, a już wkrótce mogliśmy podziwiać wspaniały zachód słońca. Na nasz kemping zawitali jacyś Francuzi, którzy ochoczo rozpalili sobie pokaźnych rozmiarów ognisko. Total fire ban, w tym wypadku who cares w wykonaniu Francuzów.
Podczas gdy ja przygotowywałam kolację, Marcin zabrał dzieci by rozejrzeć się po okolicy. A że było już zupełnie ciemno, to było to raczej rozsłuchiwanie się po okolicy. Słuchanie australijskiego lasu w zupełnych ciemnościach ma w sobie coś ekscytującego. Usłyszeli kangura, który przeskoczył tuż obok i coś co straszliwie się darło na drzewie, ale z braku światła nie wiadomo co.