sobota, 14 kwietnia 2018

Grampians part1

Na naszym kempingu była całkiem dobrze wyposażona kuchnia. Rano spotkałam tam grupkę młodych Francuzów. Nie odpowiedzieli na moje good morning, tak jakby mnie nie zauważyli, wzięłam ich jednak na sposób i wychodząc powiedziałam gromkim au revoir et bonne journee, wtedy pożegnali mnie gromkim tym samym z uśmiechem na ustach. To się nazywa umiłowanie ojczystego języka :D
Ponieważ nie mieliśmy czasu aby dotrzeć na Górę Kościuszki, to na otarcie łez postanowiliśmy wyruszyć w góry, a jakże. Za cel obraliśmy Grampians.
Żegnamy przedmieścia Melbourne, a tam tereny rolnicze, ziemia przygotowana pod uprawy. Kolor był jeszcze intensywniejszy niż na zdjęciu, w stronę koloru czerwonego.


Naszym pierwszym celem, stało się miasteczko Ballarat. W samym centrum jest jezioro, ogromny park i choć pokusa była wielka, ale po krótkim postoju ruszyliśmy dalej, bo droga przed nami daleka.


Kolejnym, już nieco dłuższym przystankiem, była miejscowość o jakże wdzięcznej nazwie Ararat. Tutaj jak poprzednio, w centrum zbiornik wodny, nie tak okazały jak poprzednio, ale z ładnym parkiem o nazwie Alexandra Gardens Park. I tutaj utknęliśmy, bo  każdy chciał rozprostować kości.
Arki nigdzie nie było, była za to armata, no i plac zabaw, więc wiadomo :)



W drodze do toalety moim oczom ukazało się coś, co prawdopodobnie zimą jest fontanną, a może sadzawką, a tam już z daleka zobaczyłam walczące o życie stworzenie. Żółw usilnie próbował się z niej wydostać, walczył dzielnie, ale nie był w stanie wyjść, choć robił to z niezwykłą determinacją, nawet spadając na grzbiet. Żółw gdy tylko spostrzegł, że jestem przy nim wlazł do skorupy i udawał, że go nie ma. Poszłam po męża i uradziliśmy, że trza żółwia uratować. Ekipa ratunkowa, czyli my, udała się nieść pomoc do wyschniętej sadzawko-fontanny. Znaczy Marcin tam wlazł, chwycił żółwia za skorupę i wszyscy poszliśmy nad wodę. Stworzenie długo było wystraszone i ani myślało wyłazić ze skorupy, w końcu jednak zobaczyliśmy jak bardzo sprawnie się wyłania i wskakuje do wody. I tak akcja ratownicza zakończyła się sukcesem.


I tak po kolejnych przebytych kilometrach naszym oczom objawił się taki widok. Grampians National Park. O ile widok skał był na prawdę imponujący, o tyle całe połacie spalonego lasu nieco przerażające. Żywioł musiał tu nieźle poszaleć. 



Kiedy dotarliśmy na miejsce pierwszego kempingu, okazało się, że jest właśnie w środku spalonego buszu. Zamknięty na cztery spusty. Wiedzieliśmy, że w tych górach jest sporo kempingów, tylko gdzie dokładnie, hmm... no właśnie. Dodam, że zasięg pozostawał w swerze marzeń lub pobożnych życzeń. Ruszyliśmy przed siebie. Po jakimś czasie napotkaliśmy na jakiś karczmopodobny budynek i zastosowaliśmy się do zasady, że kto pyta nie błądzi. Tyle, że nasi rozmówcy byli kompletnie wstawieni, a jeśli dodamy do tego angielski-australijski, wyszło coś mniej więcej takiego whjshb sjjaj dojaksjk matee i coś jakby nahwjeod sjdha ehdd broo. Tak więc niezupełnie bogatsi o nowe informacje pojechaliśmy przed siebie.


Pogoda lekko niepewna, ale co tam, widoki piękne.




Kangury przeskakujące przez drogę, trzeba uważać :)




Ku naszej wielkiej radości w środku lasu w sercu gór, zobaczyliśmy oznaczenie, jest, jest kemping. Znaczy kawał wyciętego lasu z kibelkiem. Hip hip hurrra. W pierwszej kolejności rozbiliśmy namiot, bo pogoda stawała się coraz bardziej niewyraźna. I to był dobry pomysł, ponieważ zaczął padać deszcz i trochę grzmiało. Ten czas przeczekaliśmy w namiocie grając na materacu w kulki.



Nie rozpętała się na szczęście żadna straszna wichura, a już wkrótce mogliśmy podziwiać wspaniały zachód słońca. Na nasz kemping zawitali jacyś Francuzi, którzy ochoczo rozpalili sobie pokaźnych rozmiarów ognisko. Total fire ban, w tym wypadku who cares w wykonaniu Francuzów.




Podczas gdy ja przygotowywałam kolację, Marcin zabrał dzieci by rozejrzeć się po okolicy. A że było już zupełnie ciemno, to było to raczej rozsłuchiwanie się po okolicy. Słuchanie australijskiego lasu w zupełnych ciemnościach ma w sobie coś ekscytującego. Usłyszeli kangura, który przeskoczył tuż obok i coś co straszliwie się darło na drzewie, ale z braku światła nie wiadomo co.

Prorosyjsko w Niemczech? Witaj w Darmstadt