Każdy, kto nas zna, wie, że istotną dla nas sprawą jest uczestnictwo we Mszy Świętej. Wiecie już, że jeździmy do kościoła na Ottoway, wiecie również, że miało miejsce przestawienie czasu z zimowego na letni, jak również to, że poprzedni dzień spędzony był intensywnie.
Pewnie myślicie, że zaspaliśmy :) nic bardziej mylnego. Ogólnie rzecz ujmując niedziela upłynęła nam na pielgrzymowaniu. A było to tak.
Zerwaliśmy się wszyscy z samego rana i wybiegliśmy na pociąg, a właściwie nie wszyscy, ja wybiegłam z maluchami, w trakcie dobiegania Agi przyjechał pociąg, niestety Marcin pojawił się w chwili, kiedy pociąg odjeżdżał (jak się później okazało spóźnienie Marcina wyszło nam na dobre). Trzeba tu powiedzieć jasno, że nasz środek transportu pojawił się wcześniej niż powinien. No nic, zdarza się.
Wróciliśmy do domu i Marcin zaczął sprawdzać, czy może gdzieś bliżej się uda, tylko będzie po angielsku. I znalazł się kościół całkiem blisko. Wybiegliśmy na pociąg, a w między czasie napisałam do Justyny, że nas nie będzie, bo nam pociąg zwiał. Oczywiście dostaliśmy propozycję podwiezienia, ale uznaliśmy, że już jesteśmy w drodze i nie będziemy robić kłopotu.
Pojechaliśmy. Na kościele zastaliśmy wypisaną informację, że powinna być msza, ale nie było. Pusto, wszystko pozamykane. I powiem Wam, że nie wzbudziło to naszych podejrzeń, ponieważ już spotkaliśmy się z nieprawdziwymi informacjami w Internecie na temat tutejszych mszy. Po raz drugi wróciliśmy do domu. Przypomniało mi się, że na pewno jest msza na Salisbury, i wydawało mi się, że msza jest na 12.30. Ponieważ jednak głowy nie dałabym sobie uciąć, kazałam sprawdzić Marcinowi. Nie było to łatwe, ale udało się.
Okazało się, że msza jest na 12, do kolejnego pociągu mieliśmy minutę, wybiegliśmy z kanapką w ręku i zdążylibyśmy tylko, że ... nim wybiegliśmy robiłam ciepłe kanapki w tym ustrojstwie do tego służącym, wiedziałam, że kolejne zostawiłam położone na sandwichu i nie byłam pewna, czy go wyłączyłam, no i... trzeba było się wrócić. Pociąg pojechał bez nas (jak się później okazało wyszło nam to na dobre :) ).
Wróciliśmy, Marcin usiadł przy komputerze i znalazł mszę w Glenelg na godzinę 17. Tam znajduje się bodaj najsłynniejsza z adelajdzkich plaż. Wyluzowaliśmy, śniadanie zostało dokończone, i tak trwaliśmy sobie do pory obiadu. Podczas jego przygotowania zadzwoniła Justyna z zapytaniem czy udało się nam gdzieś iść do kościoła. Musiałam się przyznać, że nie. Nasi niezawodni znajomi podpowiedzieli nam, że na godzinę 18 w jednym z kościołów w mieście jest msza, po czym stwierdzili, że jeśli chcemy to być może zdążymy na 14.30 na mszę afrykańską, i wtedy stało się coś dziwnego, bo popatrzyłam na zegarek i według mnie była już 14 30. Hmmmm okazało się, że jest godzina 13.30, czyli mój zegarek został przestawiony dwa razy i wszystko co robiliśmy do tej pory robiliśmy o godzinę za wcześnie. Z tego wniosek, że spokojnie zdążylibyśmy na Ottoway, kolejna msza na Albert Park prawdopodobnie się odbyła, i tak dalej.
Zdecydowaliśmy, że pojedziemy do Glenelg na 17, bo gdyby coś, to zawsze możemy wrócić do miasta na 18, no i przy okazji odwiedzimy słynną plażę.
Do Glenelg pojechaliśmy jedyną w Adelajdzie linią tramwajową. W Glenelg wszystko poszło dobrze, głównie dlatego, że wiedzieliśmy, która jest godzina :) Najpierw poszliśmy do kościoła po wezwaniem Our Lady of Victories. Duży kościół, od frontu wygląda trochę jak teatr. Potem poszliśmy na ową komercyjną i wszystkim znaną plażę.
Miejsce tłoczne, prowadzi do niego pasaż z mnóstwem sklepów i pubów. Przy plaży stoją apartamentowce z widokiem na morze. Przed plażą jest spory plac, jest też molo. Ładnie, ale szału nie ma, a ja zdecydowanie wolę miejsca mniej tłoczne. Poza tym, liczba ludzi pod wpływem była dość przerażająca, a większość zasłyszanych wypowiedzi miała na początku, w środku i na końcu "fuck", żadna przyjemność.
Może wybiorę się tam kiedyś w tygodniu, jak będzie pusto.