środa, 14 czerwca 2023

Idziem w góry, czyli japoński górski epizodzik

Kolejny dzień w Japonii to miało być liźnięcie tamtejszej przyrody. Nie sądziłam jednak, że będzie ono aż tak dosłowne :)

Biłam się z myślami jak tu się dostać w góry. Niby góry blisko, od samiutkiego morza jakieś trzydzieści kilka kilometrów, no ale samochodem. Transportem publicznym to jednak tak łatwo nie jest, co nie znaczy, że się nie da. No więc śniadanie czy jazda bez przesiadki...? Wiadomo - śniadanie zwyciężyło, więc czekała nas przesiadka. Okazało się, że perony lokalnie jeżdżących pociągów znajdują się w zupełnie innej części dworca, co uświadomiła nam płynną angielszczyzną miła pani w informacji dworcowej. Na szczęście udało się nam zdążyć, chociaż biegiem. Wcześniej zakupiliśmy bilet, ale tylko do stacji, na której mieliśmy się przesiąść. I to był mały problem, bo na przesiadkę mieliśmy jakieś 3 minuty. Co ciekawe, zaraz po tym jak weszliśmy do pociągu, podszedł do nas konduktor i powiedział, że my pewnie chcemy do Tateyamy (tak jakbyśmy na czole mieli wypisane dokąd zmierzamy) i że trzeba będzie się przesiąść, przy czym "powiedział" oznacza tu: pokazał nam swój telefon z jego japońskim przetłumaczonym na angielski. Jechaliśmy zatem podmiejskim pociągiem, z którego głównie korzystali uczniowie pobliskich szkół (łatwo poznać po mundurkach). 





Jazda była całkiem przyjemna, a na stacyjce przesiadkowej czekał na nas zawiadowca stacji z karteczką oznajmiającą po angielsku gdzie mamy się przesiąść, z rozpisanymi kwotami, i co i jak. Po trzech minutach podjechał pociąg, my karteczkę pokazaliśmy konduktorowi, daliśmy mu kasę, a on przyniósł bilet. Wszystko odbyło się niesamowicie sprawnie, bo wszyscy chcieli nam pomóc i zależało im żebyśmy dotarli, co oczywiście mnie urzekło, bo odnoszę wrażenie, że w Polsce to nie zawsze tak traktujemy kogoś kto ani beeee ani meee ani kukuryku.

Takie bileciki dostaliśmy w pociągu.

Ten pociąg był inny, miał witrynki.


Być może w sezonie można zakupić tu pamiątki

Już w drodze krajobrazy sprawiały, że chcieliśmy więcej (chcieliśmy, bo nie byłam sama :) Marcin postanowił mi towarzyszyć, i Bogu dzięki).

Tymczasem za oknem




Z pociągu przesiadka do autobusu, takie coś jak busik w Zakopcu, czyli droższy nieco, ale podjeżdża gdzie trzeba, najbliżej jak się da. Pierwszym punktem był najwyższy w Japonii wodospad Shōmyō, a w japońskich krzaczkach to mniej więcej tak: 称名滝 (Shōmyō-dakiShōmyō-no-taki). Cudny oczywiście, co tu dużo mówić. Woda spadająca z trzystu pięćdziesięciu metrów to jednak robi wrażenie.









Pofociliśmy, ochy i achy były. No to co by tu dalej... no to w górę :) Poszliśmy na japoński szlak na górę o wdzięcznej nazwie Dainichi (wysokość odpowiadająca naszym Rysom). Upał był niemiłosierny, a właściwie niemiłosierny do kwadratu. Dość szybko stwierdziliśmy, że w takim upale szybko zabraknie nam wody. I tutaj pojawia się motyw lizania. No więc braliśmy kawałki lodu, które od pewnej wysokości zalegały tu i ówdzie i sobie je lizaliśmy. Przy mini jakby schronisku, zamkniętym oczywiście, wypiliśmy wodę i nakapaliśmy sobie nowej z zalegającego topniejącego śniegu. Dodam, że rewolucji żąłądkowo-jelitowych nie było, za to było absolutnie pięknie. Niestety od wysokości 1750m aura śniegowo lodowa była nie do przejścia. Bez raków i  czekana absolutnie nie dałoby rady. Z ciekawostek to po raz pierwszy tak blisko widziałam węża. Uciekł mi spod nóg, a właściwie spod ręki. Był duży, ale chyba bardziej przestraszony niż ja. Zdjęcia z braku czasu i wrażenia nie zrobiłam, Marcin też nie :D Potem wyczytałam, że to najprawdopodobniej taki powszechnie występujący w Japonii, który gryzie bez wstrzykiwania jadu, więc spoko.  



Bambusy




Zbieramy wodę do butelki



Lodzik

Schronisko chyba, obstawiam, że otwarte w sezonie

Kładki mają co jakiś czas jakby papier ścierny









Szlak bardzo mi się podobał, nie był ani zbyt łatwy ani zbyt trudny. Ostatnim autobusem dotarliśmy z powrotem na stację, uwaga ostatnim to znaczy o 15.30. Wsiedliśmy tym razem w bezpośredni pociąg i wracaliśmy do Tojamy takim zwykłym rozklekotanym pociągiem.

Dalsze punkty programu to: idziemy do hotelu, Marcin idzie na jakiegoś tam drinka sponsorowanego, po czym dość szybko wraca i jedziemy nad morze, bo on go jeszcze nie widział. Mąż mój zażył kąpieli w tymże morzu w sumie w kompletnych ciemnościach, ale to taka tradycja, mamy ich kilka :D Szalenie mu chciałam pokazać wczorajsze pojazdy i święto, chociaż domyślałam się, że to już drugi dzień, zatem końcówka, i może nie być już tak spektakularnie. Okazało się, że przy świątyni był typowy jarmark, coś jak odpust w małych miasteczkach, czy wsiach. Kolorowe jarmarki wielką gębą. Pojazdy też były, ale jakby to powiedzieć, ich drużyny były bardzo zmęczone już :)

Ognisko na plaży

Jarmark przy świątyni







Po raz pierwszy to my zostaliśmy zaczepieni przez kogoś, a nie odwrotnie. Oczywiście zagadująca nas sympatyczna Japonka nie była  całkiem trzeźwa, co najprawdopodobniej dodało jej animuszu. Urzeczeni jej odwagą i komunikacją w języku angielskim podarowaliśmy jej pierniki, wymieniliśmy się kontaktami i obiecaliśmy wysłać fotki, które tam robiliśmy :)








Piękny, bardzo dynamiczny dzień właśnie się skończył, a mnie zaczęło ogarniać to uczucie, które często towarzyszy mi przed wyjazdem: trzeba się zbierać i wracać na ojczyzny łono, a mnie wciąż mało i chcę chłonąć więcej i więcej.



Wracamy do hotelu



Prorosyjsko w Niemczech? Witaj w Darmstadt