Z hotelu nad morze na piechotkę miałam jakieś 6,5 kilometra do 8 w porywach radości, jeśli moje zagubienie stałoby się mniej kontrolowane. Ponieważ powrót zaplanowałam środkami komunikacji miejskiej, zaczęłam się orientować, co i jak. I okazało się, że ponieważ jestem obcokrajowcem, przysługuje mi bilet na darmowe dwa przejazdy tramwajem, który mogę odebrać w hotelu. Ha, czyli czasem warto być gajinem. W recepcji hotelu dostałam dwa takie bilety, znaczy dla siebie i Marcina. No teraz to mogę poszaleć. Na szczęście pokonałam pokusę, aby przewieźć zadek w obie strony, i wyruszyłam.
Zabudowa również nie powalała, ale moim oczom objawiło się znacznie więcej architektury, nazwijmy ją roboczo japońską. Gdzieniegdzie nawet pojawiły się ogródki lub nawet pola ryżowe, co było nieco zdumiewające. Tojama to może nie Tokio, ale jest to bądź co bądź spore miasto. Tak, jakby w dużym polskim mieście, 4 kilometry od ścisłego centrum, ktoś posadził pszenicę.
Cmentarz |
Na zewnątrz moje zdumienie rosło proporcjonalnie do czasu wpatrywania się w ów dziwny pojazd napędzany siłą mięśni. Co więcej, zauważyłam kolejny... i jeszcze jeden. Zaczepiłam prześliczną, młodziutką Japonkę z dzidzią w nosidełku, żeby dowiedzieć się, co tu się wyrabia tak właściwie. Niestety, komunikacja nie zaszła z wiadomych przyczyn. Nadal nie wiedziałam więc w czym zaczynam uczestniczyć. Wiedziałam, że gdzieś tuż za rogiem jest jakaś główna uliczka, coś jak nadmorski deptak w Rowach. I oto natrafiłam na uroczy zaułek z kolejnym pojazdem i ciągnącymi go ludźmi, ale poza tym było pusto. Nie trudno się domyślić, że byłam jedynym obcokrajowcem, być może jedynym jakiego kiedykolwiek widzieli, tak wnioskuję po pewnym zainteresowaniu, które wzbudzałam.
Zwiedzanko na boso |
Na odchodnym usłyszałam, że warto byłoby przyjechać tu wieczorem na święto. Oczywiście, nie bardzo potrafili powiedzieć mi jakie to święto, i o której tak naprawdę powinnam się zjawić :)
Z pewnym żalem opuściłam uroczą uliczkę i postanowiłam zobaczyć Morze Japońskie z bliska, ale w mojej głowie już wykiełkował pomysł, żeby zawitać tu wieczorem.
Na plaży przeżyłam szoook. Japonia jest niebywale czysta, i generalnie śmieci nie znajdziecie. A tu znalazłam wszystko, co tylko można sobie wyobrazić, a nawet marte spore czworonożne zwierzę. Nie potrafiłam wyjaśnić co się tu wydarzyło.
Martwe, duże zwierzę |
Tego dnia, Marcin miał swój gala dinner, więc postanowiłam wrócić i dać mu aparat, żeby też mógł sobie pofocić.
W tramwaju za Chiny nie umiałam dogadać się z motorniczym. Nie wiedziałam, czy mam od razu ten bilet gdzieś skasować czy jak. On nie potrafił mi wyjaśnić, co mam zrobić, po prostu zabrał bilet i wrzucił sobie do maszynki koło siebie. Siedząc w tramwaju dość szybko zorientowałam się, co trzeba zrobić. Otóż bilet ów miałam pokazać przy wyjściu. Wszyscy inni albo odbijali magnetyczny bilet, albo płacili motorniczemu, wcześniej ustawiając się w równiutko kolejeczkę. Porządek i spokój - kwintesencja Japonii w tramwaju.
Tutaj też jeżdżą nie nowe tramwaje |
Na zachód słońca, według googla, spóźniłam się jakieś 3 minuty. Echhhh... W sumie nie bardzo wiedziałam, gdzie mam iść i czego się spodziewać. Zrobiło się ciemno i pusto. Poszłam w stronę znanej mi już uliczki i od tej pory zdziwienie moje rosło coraz bardziej.
I po zachodzie. |
Na ulicach było kilkanaście pojazdów, ludzie ciągnący te pojazdy, masa pokrzykujących coś tam, kibicujących sobie nawzajem. W pojazdach były jakby zespoły muzyczne grające na tradycyjnych instrumentach równie tradycyjną muzykę. Ludzi/uczestników/gapiów zbierało się coraz więcej. Zagaiłam do kilku osób, ale bezskutecznie, i już prawie straciłam nadzieję. Ale prawie na szczęście czyni różnicę i postanowiłam spróbować jeszcze raz. Trafiłam w punkt. Młode jak się okazało małżeństwo chciało rozmawiać. Co ciekawe, też nie bardzo umieli mi wyjaśnić, w jakimż to święcie uczestniczymy, ale od czego mieliśmy wszyscy googla? Tak też dowiedziałam się naprawdę wielu rzeczy. Ustaliliśmy, że to święto jest dziękczynno-błagalne, choć bardziej jednak chodzi o to, żeby prosić o pomyślność, szczególnie na morzu (nie wiem dokładnie którego boga, wielu ich mają). Ustaliliśmy razem z googlem, że jest to jednak święto religijne. Do wesołej procesji dołączyli kapłani (chyba) i coś na kształt przenośnych kapliczek (coś jak katolickie feretrony), całość swój finał miała mieć z resztą przy świątyni. Około północy na ulicach pojazdy miały być rozpędzane i zderzane ze sobą. Widziałam coś na kształt próby zderzenia. Zobaczyłam to i oczy moje przybrały wielkość i kształt spodków. Ostatni tramwaj miałam po 22, a moi nowi znajomi zagajali o podwózce. Nie miałam sumienia ich wykorzystywać, wiem, że oni są w stanie zrobić duuużo dla drugiej osoby, poza tym nie wypada żeby żona wróciła później niż mąż z imprezy ;)
Jestem wdzięczna moim przesympatycznym rozmówcom, za poświęcony czas i za to, że sprawnie odprowadzili mnie na tramwaj. Oczywiście otrzymali pierniki i ulotki :) i było mi szalenie miło, że dwa dni później dostałam od nich przemiłego maila.
Marcin też miał ciekawy dzień. Zwiedził skansen, a biba też się udała, bo jedzenie nie łypało na niego okiem jak miało w zwyczaju np. nasze śniadanie, a zapodano między innymi ponoć przepyszną karkówkę z grilla.
Poniżej marcinowe zwiedzanie japońskiego skansenu.
Pani przewodniczka. |
U nich też było bez butów, a to stopy pewnego słynnego profesora, ale chyba nie wypada mówić czyje :) |
Piękne te strzechy. |
Koncert muzyki tradycyjnej. |