niedziela, 4 czerwca 2023

Darmowe bilety na tramwaj czyli dobrze czasem być gajinem

Z hotelu nad morze na piechotkę miałam jakieś 6,5 kilometra do 8 w porywach radości, jeśli moje zagubienie stałoby się mniej kontrolowane. Ponieważ powrót zaplanowałam środkami komunikacji miejskiej, zaczęłam się orientować, co i jak. I okazało się, że ponieważ jestem obcokrajowcem, przysługuje mi bilet na darmowe dwa przejazdy tramwajem, który mogę odebrać w hotelu. Ha, czyli czasem warto być gajinem. W recepcji hotelu dostałam dwa takie bilety, znaczy dla siebie i Marcina. No teraz to mogę poszaleć. Na szczęście pokonałam pokusę, aby przewieźć zadek w obie strony, i wyruszyłam.

Zabudowa również nie powalała, ale moim oczom objawiło się znacznie więcej architektury, nazwijmy ją roboczo japońską. Gdzieniegdzie nawet pojawiły się ogródki lub nawet pola ryżowe, co było nieco zdumiewające. Tojama to może nie Tokio, ale jest to bądź co bądź spore miasto. Tak, jakby w dużym polskim mieście, 4 kilometry od ścisłego centrum, ktoś posadził pszenicę.








Cmentarz













Dzięki paniom z informacji turystycznej wiedziałam, że w tej części miasta będzie święto. Nie wiedziałam tylko jakie, ale co tam. 
Zaczęłam od wieży widokowej, niestety nie była zbyt wysoka, to i widok nie powalał. Pogoda była iście plażowa, ale przejrzystość powietrza to już zupełnie co innego. Szału ni ma, ale już stamtąd dostrzegłam grupę ludzi ciągnących dziwną, niebywale skrzypiącą budowlę... Nie zbiegłam na dół, bo udało mi się zagadać, jak się okazało Chińczyka (miał znajomych z Polski mieszkających w Norwegii :D), i prawie udało mi się porozumieć ze starszym małżeństwem, no dobra, bardziej prawie niż się udało :), ale też co tam.



Na zewnątrz moje zdumienie rosło proporcjonalnie do czasu wpatrywania się w ów dziwny pojazd napędzany siłą mięśni. Co więcej, zauważyłam kolejny... i jeszcze jeden. Zaczepiłam prześliczną, młodziutką Japonkę z dzidzią w nosidełku, żeby dowiedzieć się, co tu się wyrabia tak właściwie. Niestety, komunikacja nie zaszła z wiadomych przyczyn. Nadal nie wiedziałam więc w czym zaczynam uczestniczyć. Wiedziałam, że gdzieś tuż za rogiem jest jakaś główna uliczka, coś jak nadmorski deptak w Rowach. I oto natrafiłam na uroczy zaułek z  kolejnym pojazdem i ciągnącymi go ludźmi, ale poza tym było pusto. Nie trudno się domyślić, że byłam jedynym obcokrajowcem, być może jedynym jakiego kiedykolwiek widzieli, tak wnioskuję po pewnym zainteresowaniu, które wzbudzałam.








Moją uwagę przykuły dwa urocze domki. Coś mi świtało, że Panie z informacji turystycznej mówiły, że są takie dwa, które można zwiedzać. Jednak wszędzie wszystko było po japońsku, no i nie wiem: mogę wejść, nie mogę? No dobrze, męska decyzja - wchodzę. Przy wejściu zobaczyłam coś, co wyglądało jak kanciapka lub luźno potraktowana kasa biletowa, w której siedzieli na oko pan w wieku stu lat i Pani w wieku lat stu pięciu. Ukłoniłam się zatem nisko, powiedziałam najpiękniej jak umiałam dzień dobry, czym ich ujęłam. Ale cóż, to by było na tyle jeśli chodzi o konwersację, ani oni nie rozumieli mnie, ani ja ich. Jednak oni jako pierwsi ze spokojem podeszli do translatora. I tak na spokojnie dogadałam się w kwestiach dotyczących zakupu biletów do obu domków. Bogu niech będą dzięki za nowoczesne technologie. Cudowne było to, że Pan wszedł ze mną, po czym pokazał mi gdzie powinnam ściągnąć buty, jak i gdzie je położyć, no i gdzie mogę wchodzić w buciorach. Oba domki były przepiękne, osiemnastowieczne, związane z rodzinami, które rozwinęły Tojamę. Co ciekawe, jeden z domów związany był z kobietą, która miała łeb na karku, i po śmierci męża zajęła się interesami (a to bardzo nie po japońsku, bo pozycja zawodowa kobiet w Japonii jest duża gorsza niż mężczyzn). W jednym z charakterystycznych japońskich pokojów, gdzie podłogi wyłożone są tatami (no jak bym Shoguna oglądała), spoglądam sobie na jakieś "cosie" i nagle widzę siedzącą absolutnie piękną, młodą  kobietę, w nienagannym makijażu, w ślicznie upiętych włosach, z przytwierdzoną orchideą w tradycyjnym stroju (Mariko z Shoguna wypisz wymaluj). Gorąco jak diabli, więc kilka osób skacze koło niej i wachluje. Obok stoi postawny przystojny mężczyzna , oj cosik za wysoki jak na Japończyka, również w tradycyjnym stroju. Jakaś na oko 50-letnia kobieta mówi do mnie: Bride, bride i wskazuje na ową młodą śliczną kobietę. Ja rozdziawiłam paszczę ze zdziwienia i mówię Bride? Usłyszałam Yes, yes bride. Pomyślałam sobie, że przecież rozumiem, chociaż tak na prawdę to nie ... Z pomocą przyszła młoda Japonka, tyle że wyglądała jakby trochę inaczej. Potem się okazało, że jest pół Japonką, pół Kolumbijką, a wysoki Japończyk - Pan Młody - to po prostu jej brat. Cudowne spotkanie, wreszcie ktoś chciał ze mną rozmawiać. Tego dnia odbywała się sesja zdjęciowa tych młodych ludzi, a "prawdziwy" ślub w białej europejskiej sukience odbędzie się we wrześniu. Wybrali muzeum, bo do zdjęć chcieli tradycyjne wnętrze itd, itp. Oczywiście, otrzymali pierniki i ulotki i coś tam usłyszeli o Polsce. Wreszcie byłam w swoim żywiole. Będąc już w innym pomieszczeniu nadal słyszałam słowo "pierniki" i "Katarina". Sama już nie wiem kto wzbudził większe zainteresowanie - czy oni, czy ja :D






Zwiedzanko na boso












Na odchodnym usłyszałam, że warto byłoby przyjechać tu wieczorem na święto. Oczywiście, nie bardzo potrafili powiedzieć mi jakie to święto, i o której tak naprawdę powinnam się zjawić :)

Z pewnym żalem opuściłam uroczą uliczkę i postanowiłam zobaczyć Morze Japońskie z bliska, ale w mojej głowie już wykiełkował pomysł, żeby zawitać tu wieczorem.

Na plaży przeżyłam szoook. Japonia jest niebywale czysta, i generalnie śmieci nie znajdziecie. A tu znalazłam wszystko, co tylko można sobie wyobrazić, a nawet marte spore czworonożne zwierzę. Nie potrafiłam wyjaśnić co się tu wydarzyło.







Martwe, duże zwierzę





Tego dnia, Marcin miał swój gala dinner, więc postanowiłam wrócić i dać mu aparat, żeby też mógł sobie pofocić.

W tramwaju za Chiny nie umiałam dogadać się z motorniczym. Nie wiedziałam, czy mam od razu ten bilet gdzieś skasować czy jak. On nie potrafił mi wyjaśnić, co mam zrobić, po prostu zabrał bilet i wrzucił sobie do maszynki koło siebie. Siedząc w tramwaju dość szybko zorientowałam się, co trzeba zrobić. Otóż bilet ów miałam pokazać przy wyjściu. Wszyscy inni albo odbijali magnetyczny bilet, albo płacili motorniczemu, wcześniej ustawiając się w równiutko kolejeczkę. Porządek i spokój - kwintesencja Japonii w tramwaju.

Tutaj też jeżdżą nie nowe tramwaje

Pobiegłam żeby oddać Marcinowi aparat, potem wróciłam do pokoju hotelowego, żeby odsapnąć nieco. Pomyślałam, że w sumie co tak będę sama siedzieć, Marcin i tak będzie późno, no wiadomo, środowisko naukowe integruje się w dokładnie taki sam sposób, jak każde inne ;)

Na zachód słońca, według googla, spóźniłam się jakieś 3 minuty. Echhhh... W sumie nie bardzo wiedziałam, gdzie mam iść i czego się spodziewać. Zrobiło się ciemno i pusto. Poszłam w stronę znanej mi już uliczki i od tej pory zdziwienie moje rosło coraz bardziej.

I po zachodzie.


Na ulicach było kilkanaście pojazdów, ludzie ciągnący te pojazdy, masa pokrzykujących coś tam, kibicujących sobie nawzajem. W pojazdach były jakby zespoły muzyczne grające na tradycyjnych instrumentach równie tradycyjną muzykę. Ludzi/uczestników/gapiów zbierało się coraz więcej. Zagaiłam do kilku osób, ale bezskutecznie, i już prawie straciłam nadzieję. Ale prawie na szczęście czyni różnicę i postanowiłam spróbować jeszcze raz.  Trafiłam w punkt. Młode jak się okazało małżeństwo chciało rozmawiać. Co ciekawe, też nie bardzo umieli mi wyjaśnić, w jakimż to święcie uczestniczymy, ale od czego mieliśmy wszyscy googla? Tak też dowiedziałam się naprawdę wielu rzeczy. Ustaliliśmy, że to święto jest dziękczynno-błagalne, choć bardziej jednak chodzi o to, żeby prosić o pomyślność, szczególnie na morzu (nie wiem dokładnie którego boga, wielu ich mają). Ustaliliśmy razem z googlem, że jest to jednak święto religijne. Do wesołej procesji dołączyli kapłani (chyba) i coś na kształt przenośnych kapliczek (coś jak katolickie feretrony), całość swój finał miała mieć z resztą przy świątyni. Około północy na ulicach pojazdy miały być rozpędzane i zderzane ze sobą. Widziałam coś na kształt próby zderzenia. Zobaczyłam to i oczy moje przybrały wielkość i kształt spodków. Ostatni tramwaj miałam po 22, a moi nowi znajomi zagajali o podwózce. Nie miałam sumienia ich wykorzystywać, wiem, że oni są w stanie zrobić duuużo dla drugiej osoby, poza tym nie wypada żeby żona wróciła później niż mąż z imprezy ;)










Jestem wdzięczna moim przesympatycznym rozmówcom, za poświęcony czas i za to, że sprawnie odprowadzili mnie na tramwaj. Oczywiście otrzymali pierniki i ulotki :) i było mi szalenie miło, że dwa dni później dostałam od nich przemiłego maila. 

Marcin też miał ciekawy dzień. Zwiedził skansen, a biba też się udała, bo jedzenie nie łypało na niego okiem jak miało w zwyczaju np. nasze śniadanie, a zapodano między innymi ponoć przepyszną karkówkę z grilla.

Poniżej marcinowe zwiedzanie japońskiego skansenu.



Pani przewodniczka.



U nich też było bez butów, a to stopy pewnego słynnego profesora, ale chyba nie wypada mówić czyje :)






Piękne te strzechy.


Koncert muzyki tradycyjnej.




Prorosyjsko w Niemczech? Witaj w Darmstadt