środa, 21 lutego 2018

Nijus, że hej

Śpieszę Wam donieść, że dzisiaj po raz pierwszy zobaczyłam pająka. Pająka to mało powiedziane. Spotkałam wielkiego, włochatego australijskiego pająka. I żyję :) A było to tak. Przed naszym domkiem stoją kontenery na śmieci (kiedyś tam o śmieciach już pisałam), więc w zasadzie w domu nie mamy kosza, tylko wszystko od razu wynosimy do tych kontenerów. Przyznam, że z pewną ostrożnością podchodziłam do kosza ze śmieciami organicznymi, bo tam się może czaić różnorakie robactwo, ale do tych innych raczej bez stresu. Poza tym jest zima, więc wszystko gdzieś się pochowało. Pozbierałam papierzyska po gryzmołach moich dzieci, jakieś tam opakowania z plastiku, i z pełnym rozmachem otwieram kontener na śmieci recyklingowane, a tam na klapie zapierdziela pająk. Zamknęłam klapę z prędkością światła, albo i szybciej. I z walącym sercem wbiegłam do domu. Po rozpatrzeniu wszystkich za i przeciw, i po jakiejś godzinie, poszłam z powrotem, stanęłam przed kontenerem uzbrojona w łopatę i poooowoooolutku otworzyłam klapę. Na szczęście gościa nie było już na klapie, ale siedział sobie spokojnie na ściance kontenera. W dalszym ciągu był wielki i włochaty, więc to nie omam był. Nadal trzymając w ręku łopatę pobiegłam po aparat. Łopata była dla samoobrony. Zrobiłam mu zdjęcie. Poznajcie Pankracego. Zdjęcie może nie jest bardzo ostre, ale sami rozumiecie ;) Cóż, pewnie pójdę do pajęczego piekła, ale po zrobieniu zdjęcia strzeliłam go tą łopatą. Czyli nie jestem Australijczykiem, bo oni raczej delikatnie łapią każdego pająka, wypuszczają w bezpieczne dla niego miejsce, życzą mu miłego dnia, i machają na do widzenia roniąc łezkę. Do mnie raczej niech nic takiego się nie zbliża. 
To teraz może o tym co ukatrupiłam. Otóż wysłałam na tamten świat Huntsmana, czyli najbardziej charakterystycznego pająka w Australii. Występuje on wszędzie, i generalnie jest owieczką wśród pająków. Nastawiony pokojowo, no nie żeby nie gryzł, tu wszystko gryzie, ale rzadko i ewentualne ugryzienie jest absolutnie niegroźne. Za to jego aparycja jest dość odrażająca. Jest duży, bo ma rozpiętość do 15 cm, i włochaty. Jak jest skulony to wydaje się mniejszy, ale jak zaczyna się poruszać to jakoś tak rośnie. Bardzo jestem ciekawa jak on się tam dostał, skoro kontener jest szczelnie zamykany. Podobnie jak mieszkanie. Hmm... 
Większość ukąszeń spowodowanych przez te pająki jest po prostu bardzo bolesna. Uważać trzeba na małe dzieci i osoby starsze. W Australii, mimo występowania niezliczonej liczby pająków, od 1979 roku nie zanotowano żadnego zgonu, mimo że ukąszeń Redbecka, czyli pająka mogącego spowodować zgon dorosłego człowieka, notuje się około 2000 rocznie. Oczywiście po każdym ukąszeniu radzą skontaktować się z lekarzem, a nawet wezwać pogotowie, szczególnie jeśli chodzi o turystów, bo się nie znamy, i dlatego, że ukąszenia te mogą wywoływać reakcje alergiczne. Na większość ukąszeń dla uśmierzenia bólu przykłada się lód. Przy okazji dowiedziałam się jaki jest numer alarmowy w Australii 000, łatwo zapamiętać, działa też podobno 112. Z ciekawostek można kupić specjalne zestawy, takie miniapteczki, w których znajdują się odpowiednie opatrunki na ukąszenia pająków i węży. Pewnie zakupimy taką jak się zapuścimy dalej w Australię. A plany takie mamy :)

Niedziela z delfinami czyli dolphin explorer

Niedziela przywitała nas wspaniałą słoneczną pogodą. Nie całkiem o świcie, wyruszyliśmy jak zwykle do kościoła i na polskie jadło w Domu Polskim. Przy obiedzie zostaliśmy znowu obdarowani przez Heńka swojskimi mandarynkami, cytrynami prosto z drzewa, pomidorami i ... swojską kiełbasą. Coraz bardziej lubimy się tam stołować :)
Potem chcieliśmy połazić po porcie, i wypatrzeć jakiegoś delfina, bo wiemy, że przy wybrzeżu w Adelajdzie można butlonosy spotkać. W drodze do portu weszliśmy zobaczyć świeżo otwartą wystawę fotografii. Hmmm, powiem Wam, że nawet moje zdjęcia (tzn. zrobione przeze mnie) nadawałyby się na tę wystawę, co więcej, ja moje mogłabym sprzedać za połowę ceny i zupełnie nieźle bym zarobiła :D Nie mówiąc już o zdjęciach Marcina, bo te są o niebo lepsze od tych, które widzieliśmy. Koszt jednego zdjęcia to 80$. Aga spontanicznie stwierdziła, że moglibyśmy tak zarabiać :)
Wiedzieliśmy, że z portu odpływa dwa razy dziennie statek opływający tutejsze dolphin sanctuary. Żyje sobie tutaj na stałe 30 delfinów butlonosych, a około 300 innych regularnie tu przypływa. Część z tych delfinów ma swoje imiona i można je rozróżniać po płetwach wystających nad wodę. Cechą charakterystyczną tego miejsca jest las namorzynowy, który ponoć ma 10 000 lat. Sprawdzę czy da się tam dostać. Rejsu nie mieliśmy dzisiaj w planie, ale jak to bywa z planami, szczególnie naszymi, zmieniły się po tym, jak okazało się, że budka z biletami stoi pod nosem, a rejs zaczyna się za piętnaście minut. Pani bileterka stwierdziła, że Dominika jest za duża, żeby nie płacić za bilet, ale właściwie no worries, może nie płacić. I tak za rejs zapłaciliśmy mniej. Rejs trwa ok. dwie godziny i można wykupić wersję z obiadem. Ale kto by patrzył w talerz podczas rejsu statkiem o nazwie Dolphin Explorer... No na pewno nie my :)
Sam rejs jest dość sympatyczny, chociaż nie mogę powiedzieć, żeby widoki zapierały dech w piersiach. Wybrzeże jest raczej przemysłowe, jakieś tam fabryki, kominy, doki, żaglówki i arka. Tak arka! Wodząc wzrokiem po wybrzeżu natknęliśmy się na arkę Noego i teraz już wiemy, że to nieprawda, że znajduje się ona gdzieś na Kaukazie. Otóż potop był znacznie większy i dopłynęła aż tu. Dowodem jest poniższa fotka ;) 
Tak czy inaczej przyjemnie popływać, ale z widokami to szału nie ma. A raczej nie było, dopóki nie pojawiły się delfiny. Nie było ich dużo, kilka i większość dość daleko, ale frajda z tego widoku i tak niezapomniana. To jednak zupełnie inaczej podziwiać je na wolności. Dodatkową frajdę sprawiało samo wypatrywanie, no i oczywiście to, że Aga wypatrzyła delfina jako pierwsza spośród kilkudziesięciu osób na pokładzie :)
Po powrocie do portu zrobiliśmy sobie fotkę z chętnym i bardzo sympatycznym kapitanem, a następnie powędrowałam z dziewczynami do latarni morskiej. Byłam już w kilku latarniach, ale w tej schody były zdecydowanie najwęższe, a u samej góry nie było jakiegoś normalnego wyjścia, tylko drabinka i coś w rodzaju włazu, małej wąskiej dziury. W sumie, mając na plecach mały plecaczek z pomidorami i innym otrzymanym dobrem, miałam problem, żeby się tam wgramolić. I to pomimo mojego wzrostu przerośniętego krasnala.
Potem powędrowaliśmy, w poszukiwaniu toalety, do jakiegoś pobliskiego portowego sklepu. Myśleliśmy, że to jakieś sklepiki. Po wejściu do ogromnej hali okazało się, że to jest potężny pchli targ. Mrrrr, ale bym tam pobuszowała, ale groźna mina męża ostudziła mój entuzjazm. No tak, bo prędko byśmy z tego miejsca nie wyszli :) A tu już słońce zachodziło i pora do domu. Poza tym niedziela to nie dzień na zakupy.
W nagrodę dla wytrwałych majtków-poszukiwaczy delfinów zrobiliśmy kolację w wersji na dziko, czyli zjedliśmy kiełbaski z krokodyla. Była bardzo dobra. Delikatne, białe mięso idealnie przyprawione. Człowiek myśli, że jak ten gad taki twardy jest i w wodzie żyje, to może i jego mięso będzie albo twarde, albo na rybę zalatywało, A tu proszę. Od dziś lubimy krokodyle, przynajmniej w gastronomicznym wymiarze :) Szymek po posiłku gładził brzuch, mówiąc "mmm, lubię krokodylka" :) Jedno wiemy na pewno, że mięso z kangura krokodylizna bije na głowę. Co do innych porównań, np. z emu, to się jeszcze musimy wstrzymać. Ale już niedługo, bo plany powoli nabierają rumieńców :)
A co do ANZAC bisquits, to wczoraj kupiliśmy family pack i mój małżonek stwierdził, że na dłużej wystarczy. He he, żartowniś...





















Polowanie na krokodyla :)

Wczoraj miało być o wężach, ale przez moją głupotę, nie wyszło. Cóż, jak się coś pisze, to trzeba zapisywać co się napisało :) O wężach będzie następnym razem, bo moim zdaniem to temat arcyciekawy. 
A dzisiaj sobota czyli jedyny dzień, kiedy możemy sobie dłużej pospać. Wyjątkowość dzisiejszej soboty polegała przede wszystkim na tym, że Marcin zabrał dzieci na polowanie na krokodyla, i pojechali do tutejszego sklepu z dziczyzną, a potem na plac zabaw. Po kilku tygodniach poszukiwań krokodyla w zwykłym markecie stwierdziliśmy, że krokodyl to jednak rarytas i trzeba go szukać w specjalnym sklepie. Taki sklep, o wiele mówiącej nazwie Something Wild, znajduje się w samym centrum wewnątrz Adelaide Central Market, czyli takiego wielkiego zadaszonego targowiska. 
Ja zostałam sama. I dość szybko doszłam do wniosku, że cisza jest piękna. Przez kilka godzin w zupełnym spokoju prałam, sprzątałam i gotowałam strawę. Zobaczyłam też koncert tria Nowozelandczyków Sole Mio, bardzo przyjemny. Rodzina też bardzo zadowolona. Polowanie się udało i przywieźli kiełbaski z krokodyla i filet z ogona tejże gadziny. Pani sprzedając krokodyla poinstruowała męża jak go przyrządzać. Jeszcze nie degustowaliśmy. Za to spróbowaliśmy kolejnych australijskich ciastek Anzac Bisquits. Nazwa to skrót od Australian and New Zealand Army Corps. Ponoć zostały wymyślone dla australijskich żołnierzy walczących na frontach I wojny światowej. Ich receptura pozwalała im długo pozostać zdatnymi do jedzenia i przetrwać długą podróż z Australii. Smakują trochę jak nasze kokosanki :) Zrobione są między innymi z płatków owsianych, kokosu i syropu cukrowego. Jakby ktoś chciał zrobić sobie takie w domu przepis znajduje się między innymi tu.
Dzieci zadowolone przede wszystkim z kolejnego placu zabaw. Marcin wybrał taki, który miał wysokie noty w rankingu placów zabaw. A jest w czym wybierać. Mogę powiedzieć tylko tyle, że ze zdjęć wynika, że plac zabaw był kolejnym zaplanowanym nie tak, żeby był, ale tak, żeby był dla dzieci ciekawy. Np. znajduje się na nim taka maszyna wodna z przyciskiem. Jak dziecko naciśnie przycisk, to wylatuje woda, która płynie rynienką, potem spada na koło młyńskie, po czym płynie sobie dalej przez zapory, które dziecko może otwierać lub zamykać. A na końcu wpływa do piaskownicy, gdzie można sobie w ten sposób zasilić fosę zamkową :) Obok placu zabaw był ogrodzony teren z wyasfaltowanymi drogami i znakami przeznaczony dla dzieci, które jeździły tam na rowerach, ucząc się zasad ruchu drogowego.
Rodzina wróciła po zmroku, dzieci wykończone szybko poszły spać. I dobrze, bo jutro kolejny dzień eksploracyjny. Tym razem na naszym celowniku delfiny. Ale no worries, nie zamierzamy ich zjadać :)















I znów trochę o jedzeniu

Wczoraj poszerzyliśmy spektrum naszych doznań smakowych o kolejne owoce. Na pierwszy ogień poszło meksykańskie mango. Do tej pory mango jedliśmy głównie z puszki. Piękny kolor, wpaniały zapach, świetny smak i ogromna pestka. To tak w skrócie. Mango zajęło w rywalizacji pierwsze miejsce na owocowym podium. Drugie miejsce dla dragon fruit, czyli pitaji. Owoc o imponującym wyglądzie (mężowi przypomina jajko smoka, nie wiem ile takich widział), nie pachnie, smaku prawie nie ma, lekko słodkawy. W środku wygląda trochę jak białe przerośnięte kiwi z mnóstwem pestek. Je się go schłodzonego lub jako dodatek do lodów. My zjedliśmy nieschłodzonego bez lodów. Trzecie miejsce dla cukrowego jabłka. Podobno ma smak nieziemski, ale dla nas był ziemski, a raczej zalatywał mieszaniną imbiru i marchewki. Szału nie ma. Być może kupiłam nie do końca dojrzały.
Oprócz zajadania się owocami wyszukaliśmy sklep z dzikim mięsiwem, a konkretnie z krokodylami i emu. Wybierzemy się tam wkrótce więc smakowych eksploracji c.d.n.









Prorosyjsko w Niemczech? Witaj w Darmstadt