Niedziela przywitała nas wspaniałą słoneczną pogodą. Nie całkiem o świcie, wyruszyliśmy jak zwykle do kościoła i na polskie jadło w Domu Polskim. Przy obiedzie zostaliśmy znowu obdarowani przez Heńka swojskimi mandarynkami, cytrynami prosto z drzewa, pomidorami i ... swojską kiełbasą. Coraz bardziej lubimy się tam stołować :)
Potem chcieliśmy połazić po porcie, i wypatrzeć jakiegoś delfina, bo wiemy, że przy wybrzeżu w Adelajdzie można butlonosy spotkać. W drodze do portu weszliśmy zobaczyć świeżo otwartą wystawę fotografii. Hmmm, powiem Wam, że nawet moje zdjęcia (tzn. zrobione przeze mnie) nadawałyby się na tę wystawę, co więcej, ja moje mogłabym sprzedać za połowę ceny i zupełnie nieźle bym zarobiła :D Nie mówiąc już o zdjęciach Marcina, bo te są o niebo lepsze od tych, które widzieliśmy. Koszt jednego zdjęcia to 80$. Aga spontanicznie stwierdziła, że moglibyśmy tak zarabiać :)
Wiedzieliśmy, że z portu odpływa dwa razy dziennie statek opływający tutejsze dolphin sanctuary. Żyje sobie tutaj na stałe 30 delfinów butlonosych, a około 300 innych regularnie tu przypływa. Część z tych delfinów ma swoje imiona i można je rozróżniać po płetwach wystających nad wodę. Cechą charakterystyczną tego miejsca jest las namorzynowy, który ponoć ma 10 000 lat. Sprawdzę czy da się tam dostać. Rejsu nie mieliśmy dzisiaj w planie, ale jak to bywa z planami, szczególnie naszymi, zmieniły się po tym, jak okazało się, że budka z biletami stoi pod nosem, a rejs zaczyna się za piętnaście minut. Pani bileterka stwierdziła, że Dominika jest za duża, żeby nie płacić za bilet, ale właściwie no worries, może nie płacić. I tak za rejs zapłaciliśmy mniej. Rejs trwa ok. dwie godziny i można wykupić wersję z obiadem. Ale kto by patrzył w talerz podczas rejsu statkiem o nazwie Dolphin Explorer... No na pewno nie my :)
Sam rejs jest dość sympatyczny, chociaż nie mogę powiedzieć, żeby widoki zapierały dech w piersiach. Wybrzeże jest raczej przemysłowe, jakieś tam fabryki, kominy, doki, żaglówki i arka. Tak arka! Wodząc wzrokiem po wybrzeżu natknęliśmy się na arkę Noego i teraz już wiemy, że to nieprawda, że znajduje się ona gdzieś na Kaukazie. Otóż potop był znacznie większy i dopłynęła aż tu. Dowodem jest poniższa fotka ;)
Tak czy inaczej przyjemnie popływać, ale z widokami to szału nie ma. A raczej nie było, dopóki nie pojawiły się delfiny. Nie było ich dużo, kilka i większość dość daleko, ale frajda z tego widoku i tak niezapomniana. To jednak zupełnie inaczej podziwiać je na wolności. Dodatkową frajdę sprawiało samo wypatrywanie, no i oczywiście to, że Aga wypatrzyła delfina jako pierwsza spośród kilkudziesięciu osób na pokładzie :)
Po powrocie do portu zrobiliśmy sobie fotkę z chętnym i bardzo sympatycznym kapitanem, a następnie powędrowałam z dziewczynami do latarni morskiej. Byłam już w kilku latarniach, ale w tej schody były zdecydowanie najwęższe, a u samej góry nie było jakiegoś normalnego wyjścia, tylko drabinka i coś w rodzaju włazu, małej wąskiej dziury. W sumie, mając na plecach mały plecaczek z pomidorami i innym otrzymanym dobrem, miałam problem, żeby się tam wgramolić. I to pomimo mojego wzrostu przerośniętego krasnala.
Potem powędrowaliśmy, w poszukiwaniu toalety, do jakiegoś pobliskiego portowego sklepu. Myśleliśmy, że to jakieś sklepiki. Po wejściu do ogromnej hali okazało się, że to jest potężny pchli targ. Mrrrr, ale bym tam pobuszowała, ale groźna mina męża ostudziła mój entuzjazm. No tak, bo prędko byśmy z tego miejsca nie wyszli :) A tu już słońce zachodziło i pora do domu. Poza tym niedziela to nie dzień na zakupy.
W nagrodę dla wytrwałych majtków-poszukiwaczy delfinów zrobiliśmy kolację w wersji na dziko, czyli zjedliśmy kiełbaski z krokodyla. Była bardzo dobra. Delikatne, białe mięso idealnie przyprawione. Człowiek myśli, że jak ten gad taki twardy jest i w wodzie żyje, to może i jego mięso będzie albo twarde, albo na rybę zalatywało, A tu proszę. Od dziś lubimy krokodyle, przynajmniej w gastronomicznym wymiarze :) Szymek po posiłku gładził brzuch, mówiąc "mmm, lubię krokodylka" :) Jedno wiemy na pewno, że mięso z kangura krokodylizna bije na głowę. Co do innych porównań, np. z emu, to się jeszcze musimy wstrzymać. Ale już niedługo, bo plany powoli nabierają rumieńców :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz