czwartek, 22 lutego 2018

Hallett Cove Conservation Park, czyli cuda natury.

Pogoda jest nadal kraciasta. Wczoraj podjęliśmy próbę wyjścia, ale nim doszliśmy na stację (a odległość to mniej więcej 60 sekund), złapała nas ulewa. Na dzisiaj prognozy były lepsze, więc zaplanowałam trasę, spakowałam co trzeba i wyruszyliśmy.
Ranek był zimny, ale słoneczny, i moje nadzieje na ładny dzień były wielkie. Niestety tuż po przesiadce zaczęło padać. Ech, po półgodzinnej jeździe dalej padało, no ale nic jesteśmy twardzi :) Zacisnęłam zęby i poszliśmy.
Zabrałam dzieci do Hallett Cove Conservation Park. Jest to jedno z najlepiej znanych geologicznie miejsc w Australii. W latach czterdziestych XIX wieku teren ten używany był przez przemytników dóbr wszelakich. Dóbr naturalnych Australia ma mnóstwo, i jest to główna przyczyna jej bogactwa. Potem teren został wykupiony i założono tam jakąś fabrykę. Ale przyroda współpracować nie chciała, i po kilku zalaniach fabrykę przeniesiono.
Po jakimś czasie tym terenem zainteresowali się naukowcy i okazało się, że znaleźli ponad 1700 aborygeńskich artefaktów (najstarsze datowane na 12 000 tysięcy lat), a do tego formy geologiczne mają jakieś 280 milionów lat. To co zobaczycie na zdjęciach jest uznane za zabytek geologiczny.
Park jest niesamowity. Pasiaste skały nazywane sugarloaf, robią ogromne wrażenie, tym bardziej, że szlak jest poprowadzony między nimi. Wybrzeże też ładne. Zastrzeżenia miałam tylko do pogody, była ... bardzo dynamiczna. Raz słońce, raz ulewa i spore męczące podmuchy wiatru. Wszystko razem sprawiło, że wróciliśmy wykończeni, ale zadowoleni.


































Plaża w Grange

Dzisiaj wybrałam się z dziećmi na kolejną plażę. Tym razem podjechaliśmy do Grange. Plaża położona jest bliziutko stacji i ma duże molo. Aga stwierdziła, że wygląda jak na filmach, pewnie dlatego, że rozpoczyna się szpalerem palm :) Plaża jest czysta i zadbana, ale do tego już przywykliśmy. Nie pobyliśmy zbyt długo bo zbyt mocno wiało. 
Niestety prognozy pogodowe się sprawdziły, i zaczęło zbierać się na deszcz. Nie spędziliśmy tam dużo czasu, ale każda chwila spędzona w miejscu gdzie jest piasek i woda jest dla naszych pociech bezcenna. No i poszerzyliśmy troszkę naszą wiedzę o adelajdzkich plażach. Będziemy tu wracać :)

I tak pogoda popsuła się na dobre.
Zaczęło się w piątek wieczorem. Pogoda zrobiła się iście paskudna. Przez cały weekend lało i wiało. Z tego co widziałam, to jeśli chodzi o wiatr to w Polsce było podobnie. W Chinach jakiś tajfun jest, na Indonezji wulkan wybuchł i część lotów do Australii odwołano. W ogóle tak jakość niespokojnie się zrobiło. W zasadzie nie dało się ruszyć z domu. Nawet zostały wydane ostrzeżenia dla kierowców w Adelaidzie i nie tylko, bo wiatr był rzeczywiście znaczny. 
Dzisiaj już jest lepiej ale widać, że sprawdza się statystka pogodowa, która mówi, że lipiec jest najgorszym spośród wszystkich miesięcy.
Wybraliśmy się tylko do kościoła w niedzielę i tradycyjnie na obiad. Jedliśmy zupełnie nie australijskie potrawy, czyli kapuśniak i pierogi z kapustą, mięsem i grzybami. Tradycyjnie zostaliśmy obdarowani dwoma kilogramami owoców. Żeby było ciekawiej, to tym razem zostaliśmy obdarowani przez zupełnie przypadkową osobę, która sama dostała, ale stwierdziła, że za pomarańczami nie przepada i tak właściwie to jutro wyjeżdża, i nam oddała. Jemy tu ogromne ilości pomarańczy i mandarynek :)







Kasia-redback 3:0

Gdzieś przeczytałam, że jeśli chce się unikać pająków, to trzeba pozbywać się pajęczyn, no w sumie logiczne. Można przy tym wspomagać się różnego typu sprayami działającymi owadobójczo. Z tego wniosek, że nie wszyscy Australijczycy kochają pająki.
No więc zabrałam się za omiatanie chałupy, i nic strasznego nie zobaczyłam. Coś mnie jednak tknęło, żeby wyczyścić szpary w takiej falowanej ścianie. Zazwyczaj były tam nagromadzone śmieci, ale w trzech przypadkach były pająki. Nieco niemrawe, pochowane przed zimą. 
Cóż, jednym z nich był na 100% redback, czyli charakterystycznie wyglądający pająk z czerwonym znaczkiem na plecach, na którego trzeba uważać. A nawet bardzo uważać, bo jest jadowity. To kuzyn czarnej wdowy i ma na tyle skuteczny jad, że może zabić nawet dorosłego. Ale szczęśliwie odkąd wynaleziono odtrutkę, to się nie notuje przypadków śmiertelnych. Była to samica z takimi kokonami, w których złożyła jaja (przeciętnie składa ich ok. 250). Nie zrobiłam zdjęć bo byłam zajęta kilerowaniem. Drugi to tak na 80% redback, podobna sieć, podobne zapasy, tylko pająk wypadł mi stamtąd do góry nogami, więc pewna nie jestem, ale kolor i wielkość takie same. 
Trzeci to też prawdopodobnie redback. Konkluzja ze sprzątania jest taka, że chyba apteczkę na ukąszenia kupię szybciej. Może i spray na pająki znajdzie się na liście zakupów.



Zdjęcie nie moje źródło https://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/f/f1/Redback_spider_(5648356782).jpg
Nie zrobiłam swojego zdjęcia ubijałam jak leci.

Outer Harbor

Z racji tego, że wczoraj siedzieliśmy cały dzień w domu, postanowiłam, że dzisiaj pobędziemy poza domem. Po wyprawieniu męża do pracy, nakarmieniu dziatwy, spakowałam niezbędnik, czyli aparat, obiektywy i coś do jedzenia, i pojechaliśmy na ostatnią stację metra Outer Harbor. Właściwie nie spotkałam się nigdzie z tym, żeby to miejsce było szczególnie polecane, ale stacja na oko mieści się blisko morza, portu i jachtów, więc stwierdziłam, że może warto. 
No więc zaczęliśmy od jachtów. Są, ale nie da się do nich podejść blisko, bo pozamykane i "zasiatkowane" gdzieniegdzie. Mieści się tam Royal South Australian Yacht Squadron (a propos dużo rzeczy ma w nazwie królewski), może dlatego między jachtami przejść się ot tak nie można. A może można, tylko ja nie sprawdziłam dokładnie, no mniejsza o to. Fotki zrobiłam, jachty widać. W tle był port załadunkowy, i widzieliśmy jak zapełniany jest klasyczny tutejszy kontenerowiec, czyli coś co zapewnia kontakt Australii z resztą świata.
Plan był taki, że od tych jachtów przejdziemy sobie brzegiem morza, i będziemy wypatrywać delfinów, ale nie wyszło, bo nie można. Brzeg składa się z wielkich kamieni, potem od razu jest woda, a za kamieniami siatka i parkingi. Dużo parkingów, zamknięte monitorowane no nie da się. Kolejna klapa. Nie pozostało nam nic innego jak się wrócić i spróbować z drugiej strony. Parkingi ciągnęły się długo, miały numerowane bramy wjazdowe. Za jednym takim parkingiem dostrzegłam terminal pasażerski, więc i tak nie dałoby się tamtędy przejść. No więc poszliśmy dalej, skończyły się chodniki, hmmm została zwykła droga w dodatku ze skrzyżowaniem. Ruch niewielki, ale to jednak nie miejsce dla pieszych. I gdyby nie kobieta z psem, która tak sobie przelazła przez to skrzyżowanie, pewnie wrócilibyśmy do pociągu. Zatem przebyliśmy tą drogę zupełnie nieprzepisowo i okazało się, że za latarnią morską rozciąga się miły dla oka teren, ławeczki, huśtawki, platformy do posiedzenia i popatrzenia w morze lub ewentualnie do wypatrywania delfinów. No i oczywiście grilowiska.
Ludzi prawie nie było, mimo że dzieciaki teraz mają jakąś przerwę w szkole, no wiadomo zima. Pospacerowaliśmy trochę i poszliśmy sobie ot taką ścieżką trochę obok tych wszystkich kamoli. Po jakimś czasie dotarliśmy do pustej i raczej dzikiej, uroczej plaży. I było pięknie. Dzieci w siódmym niebie, bo wytęsknione za piaskownicą, miały raj, a nastolatka wspinała się po kamolach. Ja próbowałam robić zdjęcia. Pod koniec przepłynął obok nas ów kontenerowiec, nigdy nie widziałam czegoś takiego. Wyprawa, choć się nie zapowiadało, była bardzo udana.
















Prorosyjsko w Niemczech? Witaj w Darmstadt