Z racji tego, że wczoraj siedzieliśmy cały dzień w domu, postanowiłam, że dzisiaj pobędziemy poza domem. Po wyprawieniu męża do pracy, nakarmieniu dziatwy, spakowałam niezbędnik, czyli aparat, obiektywy i coś do jedzenia, i pojechaliśmy na ostatnią stację metra Outer Harbor. Właściwie nie spotkałam się nigdzie z tym, żeby to miejsce było szczególnie polecane, ale stacja na oko mieści się blisko morza, portu i jachtów, więc stwierdziłam, że może warto.
No więc zaczęliśmy od jachtów. Są, ale nie da się do nich podejść blisko, bo pozamykane i "zasiatkowane" gdzieniegdzie. Mieści się tam Royal South Australian Yacht Squadron (a propos dużo rzeczy ma w nazwie królewski), może dlatego między jachtami przejść się ot tak nie można. A może można, tylko ja nie sprawdziłam dokładnie, no mniejsza o to. Fotki zrobiłam, jachty widać. W tle był port załadunkowy, i widzieliśmy jak zapełniany jest klasyczny tutejszy kontenerowiec, czyli coś co zapewnia kontakt Australii z resztą świata.
Plan był taki, że od tych jachtów przejdziemy sobie brzegiem morza, i będziemy wypatrywać delfinów, ale nie wyszło, bo nie można. Brzeg składa się z wielkich kamieni, potem od razu jest woda, a za kamieniami siatka i parkingi. Dużo parkingów, zamknięte monitorowane no nie da się. Kolejna klapa. Nie pozostało nam nic innego jak się wrócić i spróbować z drugiej strony. Parkingi ciągnęły się długo, miały numerowane bramy wjazdowe. Za jednym takim parkingiem dostrzegłam terminal pasażerski, więc i tak nie dałoby się tamtędy przejść. No więc poszliśmy dalej, skończyły się chodniki, hmmm została zwykła droga w dodatku ze skrzyżowaniem. Ruch niewielki, ale to jednak nie miejsce dla pieszych. I gdyby nie kobieta z psem, która tak sobie przelazła przez to skrzyżowanie, pewnie wrócilibyśmy do pociągu. Zatem przebyliśmy tą drogę zupełnie nieprzepisowo i okazało się, że za latarnią morską rozciąga się miły dla oka teren, ławeczki, huśtawki, platformy do posiedzenia i popatrzenia w morze lub ewentualnie do wypatrywania delfinów. No i oczywiście grilowiska.
Ludzi prawie nie było, mimo że dzieciaki teraz mają jakąś przerwę w szkole, no wiadomo zima. Pospacerowaliśmy trochę i poszliśmy sobie ot taką ścieżką trochę obok tych wszystkich kamoli. Po jakimś czasie dotarliśmy do pustej i raczej dzikiej, uroczej plaży. I było pięknie. Dzieci w siódmym niebie, bo wytęsknione za piaskownicą, miały raj, a nastolatka wspinała się po kamolach. Ja próbowałam robić zdjęcia. Pod koniec przepłynął obok nas ów kontenerowiec, nigdy nie widziałam czegoś takiego. Wyprawa, choć się nie zapowiadało, była bardzo udana.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz