poniedziałek, 26 lutego 2018

Marino Conservation Park

Od kilku dni pogoda była na tyle kraciasta, że nasze wypady obejmowały jedynie plac zabaw.
Nastąpił czwartek i o dziwo wszystkie prognozy wskazały ładną i ciepłą pogodę. Spakowałam dziatwę i wybrałam się do Marino Conservation Park.
Jest to niezbyt rozległy teren chroniony, obejmuje kilka tutejszych pagórków. Teren jest absolutnie spacerowy, ładny, choć szału nie ma. Grupa wolontariuszy dogląda tego terenu i dokonuje rekonstrukcji flory. Sporo tu łąk i wysokiej trawy więc jest to teren występowania węży, a szczególnie brown sneak (tych nie lubimy). Oczywiście w zimie trudno spotkać węża czy jaszczura, a nawet ptaków jakoś mało było, ale... widzieliśmy motyla. 
Był duży, pomarańczowo-czerwony bardzo ładny i szybki. Niestety mimo usilnych starań nie udało mi się zrobić mu zdjęcia. 
Doszłam z dziećmi niezbyt daleko, bo tylko do latarni morskiej, i nawet nie chodziło o pogodę ani o zmęczenie, tylko po prostu wiedziałam, że ten spacer będzie dla nich nieco monotonny. Zeszliśmy na dół, gdzie znajdował się plac zabaw, omieciony tylko przez nich tęsknym wzrokiem gdy szliśmy do góry. Po wybawieniu się, przynajmniej do pewnego stopnia, podjechaliśmy jedną stację w stronę Adelajdy i poszliśmy na plażę. Na samą plażę prowadzi bardzo ładnie zrobiony trakt z mini ogródkiem botanicznym, roślinami endemicznymi lub po prostu występującymi na tym terenie. Oczywiście są tablice informacyjnie i platformy widokowe. Na dole, prawie na plaży, znajduje się plac zabaw, teren zielony, toalety, czyli to co matce z dziećmi jest koniecznie potrzebne.
Po jakimś czasie dzieci dały się namówić na pójście na plażę właściwą. Było na tyle ciepło, że wszyscy byliśmy na boso, a nastolatka postanowiła włazić do wody. Na plaży, jak na plaży, babki z piasku, muszelki, kamyki. 
Późnym popołudniem spakowałam manatki i postanowiłam wrócić inną stroną, żeby zobaczyć obelisk. Wdrapaliśmy się schodami, całkiem sporo ich było. Dotarliśmy do Tijlbruke Monument. Cóż to takiego? Może zacznę od tego, że pierwotnie tereny te zamieszkiwał aborygeński lud Kaurna. Jak możemy przeczytać na rządowych stronach, kultura, wierzenia i duchowe związanie z tą ziemią ludu Kaurna jest respektowane i traktowane z najwyższym szacunkiem. Hmmm, może kiedyś napiszę Wam o stosunkach tych dawniejszych i tych dzisiejszych między przybyłymi a autochtonami. W skrócie rzecz ujmując nie jest to historia w stylu no worries, i do dziś Aborygeni są tematem tabu. Wiele krzywd im Australijczycy wyrządzili, nawet wtedy gdy intencje mieli dobre. 
Tjilbruke według ludowych wierzeń był praprzodkiem (być może stworzycielem) wspomnianego ludu. Żył pośród swego ludu i był prawodawcą, dlatego lud żył w pokoju i szczęściu. Tjilbruke miał ukochanego siostrzeńca Kulultuwi, który zginął, ponieważ złamał prawo i zabił samicę emu. Ciałem Kulultuwi zaopiekował się Tjilbruke, zaniósł je w dół i wrzucił do zatoki. Idąc drogą płakał nad losem siostrzeńca, a tam gdzie upadła łza wytrysnęło źródło. Pomnik, do którego się wdrapaliśmy przedstawia właśnie Tjilbruke niosącego Kulultuwi. To tyle mitologii aborygeńskiej :)
Za pomnikiem znajdują się tereny zielone, grille, i kolejny plac zabaw, czyli Kingston Park. Na szczęście nie utknęliśmy tam na długo. Muszę przyznać, że plaża i tereny około plażowe zorganizowane są z myślą o rodzinach z dziećmi. Poza tym przy samej plaży są domki kempingowe, jak również parking dla kamperów, to jakby się ktoś chciał wybrać :)



































Cafe Latino na Woodvill Park

W związku z dzisiejszą dynamiczną pogodą, czyli raz ulewa raz słońce, nasz spacer zakończyliśmy w niemal sąsiadującej z nami kafejce Cafe Latino. Prowadzi ją Margerite, znakomicie wpisująca się w portret typowego Australijczyka. Margerite jest przemiłą, przesympatyczną, uroczą, uśmiechniętą osobą.
W kafejce znajduje się kącik dla dzieci, zabawki, książeczki, kartki, kredki, czyli wszystko co konieczne żeby rodzic mógł napić się kawy lub zjeść lunch. A kawa jest wyśmienita, śmiem twierdzić, że tak dobrej kawy nie piłam od paru ładnych lat.
Kafejka nie tylko z nazwy jest latino, wystrój w tym mapy Ameryki Południowej i Meksyku, gitara, kanapy z kolorowymi narzutami i poduszkami, a w tle brzmi sobie delikatnie muzyka latynoska, a w piątki odbywają się wieczorki salsowe. Przed kafeją zawsze stoi miska z wodą dla czworonogów.
Mama Maxx (tak się podpisuje) była niedawno w Polsce. I nie była tam dlatego, że jest z Polską związana, tylko po prostu Polskę lubi. Obie Panie wiedzą np. kim jest święta Faustyna. 
Margaret mówi mi dzień dobry po polsku. Na do widzenia też mówi dzień dobry ale i tak sympatycznie :)

Ps. Z tego co wiem, teraz dzieje się tam bardzo dużo. Kawiarnia ciągle się rozwija. Jeśli odwiedzicie dzielnicę Adelajdy Woodvill Park wejdźcie, nie będziecie żałować. Kawiarnia mieści się tuż przy stacji metra :)








Prorosyjsko w Niemczech? Witaj w Darmstadt