poniedziałek, 12 lutego 2018

Come fly with me... (part1)


Część pierwsza: Warszawa-Frankfurt

Ze wstawaniem dzieci nie było aż tak źle. Na lotnisko zawiozła nas taksówka. Podobno taksówki w Warszawie są tanie. No nie wiem, skoro za transport do oddalonego o 8km lotniska zapłaciliśmy 70zł. Dokładnie tyle samo zapłaciliśmy za podobny transport już w Adelajdzie, mimo że wszystkie ceny są średnio 3 razy wyższe niż w Polsce. Okazało się też, że wynajęcie odpowiedniej taksówki dla 5-osobowej rodziny nie jest w Warszawie sprawę oczywistą. Udało się za trzecim podejściem. Oczywiście oprócz pięcioosobowej rodziny trzeba było przetransportować też jej dobytek, który musi wystarczyć na następne sześć miesięcy emigracji.



Na samym lotnisku musieliśmy tylko zdać bagaże, bo odprawiliśmy się wcześniej elektronicznie. Przy ważeniu bagaży dowiedzieliśmy się od pana, który nas obsługiwał, że przekroczyliśmy limit 23kg. Przyznam, że jest to trochę niepokojące i od razu w głowie zaczynają się kotłować astronomiczne kwoty naliczane za nadbagaż. Na szczęście wystarczyło uświadomić pana, że jest taka zasada, że jeśli leci się kilkoma samolotami, to liczy się zawsze limit maksymalny i obowiązuje dla wszystkich samolotów, również tych mniejszych. Jest tak przynajmniej dla linii nie tanich. A my lecieliśmy liniamii nie tanimi. Jesteśmy tego pewni. Oj tak... Po kilkukrotnym zapytaniu pana czy na pewno te bagaże przylecą z nami do Adelajdy i sprawdzeniu, że napisy na naklejkach odpowiadają nazwom lotnisk, przez które lecimy (bo błędy tego typu są najczęstszym źródłem zgubienia bagażu) poszliśmy sobie dalej, do bramki.

Okazało się, że przeszukanie bagażu podręcznego było bardzo dokładne przez co kolejka była długa i prawie się spóźniliśmy. W samolocie czekali tylko na nas. Ale stewardessa lufthansowa powitała nas z uśmiechem (jak to stewardessa). Lot Lufthansą do Frankfurtu był krótki i przyjemny. Dla 4/5 naszej rodziny był to pierwszy lot w życiu. Dzieciarnia dostała maskotki coś jak kaczki z nosami/dziobami jak marchewki.






Później gdy Szymek, który ciągnął kaczkę za nos, został zapytany co robi, odpowiedział, że wyciąga kaczce marchewkę.

Sam start naszego pierwszego z trzech samolotów wyglądał tak. Moglibyście zapytać skąd akurat mieliście operatora, który stał w tym miejscu i w tym czasie? Coż, niektórzy to mają szczęście :) Przy okazji serdecznie dziękujemy operatorowi :)

Lądowanie było miękkie. Port lotniczy we Frankfurcie jest potężny. Z terminalu do terminalu musieliśmy jechać metrem/kolejką dwie stacje. Pięciogodzinny czas oczekiwania umilił dzieciom plac zabaw. Szczególnie fajny był samolot, do którego dzieci mogły wejść i pobawić się sterami. Bez placu zabaw byłoby ciężko, bo dzieci rozpierała energia. Dzieci lot zniosły znakomicie, mam wrażenie, że momentu startu i lądowania nawet specjalnie nie zauważyły.

Przed wejściem do samolotu mieliśmy jedną kontrolę bagażu i dwie kontrole paszportowe. Kontrole były bardzo sympatyczne. Pan kontrolujący paszporty stwierdził, że przez trzy lata miał w Polsce dziewczynę więc z Polski ma miłe wspomnienia, po czym próbował dobrze wymawiać nasze imiona. Z naszych imion tylko Dominika jest łatwe do wymówienia dla obcokrajowca. Z kolei przy kontroli bagaży dwa z nich zostały odłożone do szczegółowego sprawdzenia. Troszkę się pan sprawdzający uśmiechnął jak rozpakował plecak, w którym było mnóstwo malutkich zabawek typu klocki, kucyki, samochodziki. I usłyszeliśmy tylko "many, many toys". Przechodząc przez bramkę, której celem było wykrycie, czy mój dwuletni syn nie przenosi broni, usłyszeliśmy kilka słów po rosyjsku. Pan kontroler stwierdził, że skoro my z Polski to można do nas po rosyjsku... :)

Jeśli chodzi o kontrolę bardzo osobistą (żeby nie powiedzieć obmacywanie) przeszłam we Frankfurcie kontrolę osobistą w stopniu bardzo, a mój mąż w stopniu w ogóle. Hmm, nie wiem co o tym myśleć...

Następną godzinę spędziliśmy czekając na wejście do samolotu. Jedyną rozrywką było obserwowanie psa, który właśnie wylazł z luku bagażowego po obwąchaniu bagaży oraz pary niemieckich strażników granicznych, którzy wyrywkowo podchodzili do oczekujących i wyciągali ich do kolejnej kontroli paszportowej.


Warszawa

Jesteśmy w Warszawie, dzieciaki szaleją nie chcą iść spać. Jak im wytłumaczyć, że muszą wstać o 4 rano. Tak będzie jazda.

Pudła, wszędzie pudła

Z racji tego, że zwalniamy mieszkanie, pakujemy wszystko co można już spakować. Czuję się trochę jak postać z serialu Allo Allo kapitan Alberto Bartorelli, on wywijał miotełką w psychiatryku i wołał "Muchy wszędzie muchy", ja natomiast mam ochotę krzyczeć pudła wszędzie pudła...


Przygoda przez duże PRZY



Szanowni czytelnicy, w większości nieprzypadkowi :) teraz będzie wstęp dla tych nielicznych przypadkowych :)


Blog ten, jak wiele tego typu blogów, pisany będzie głównie dla rodziny i znajomych. Jest takie grono ludzi, którzy chcą wiedzieć co u nas, a że dane nam jest wyruszyć w świat ciekawość ta poniekąd się wzmaga. :)


Jesteśmy pięcioosobową rodziną więc nasza przygoda będzie dotyczyła także naszej trójki dzieci. Tak jesteśmy zdrowi na umyśle :) Wylatujemy do Australii, a dokładnie rzecz biorąc do Adelajdy 27 maja 2015 r. Powrót, według wszelkich znaków na niebie i ziemi, nastąpi na początku grudnia tegoż roku. Piszę to bo sama szukałam informacji o podróżowaniu z dziećmi i wielu ciekawych rzeczy dowiedziałam się właśnie z blogów.
Blog, na który trafiliście prawdopodobnie przypadkiem będzie kroniką wypraw mojej rodziny. Od razu zastrzegam, że jak na razie, wpisy pochodzą z innej platformy, na której napotkałam trudności natury technicznej. Niestety platforma ta nie daje możliwości kopiowania bloga w całości więc nim dojdę do dnia dzisiejszego minie zapewne sporo czasu.

Prorosyjsko w Niemczech? Witaj w Darmstadt