Jeszcze w Polsce wykupiliśmy meksykańską wycieczkę. Miała dobre opinie w Tripadvisor, no i zapewniony był anglojęzyczny przewodnik a grupa miała obejmować maksimum 12 osób.
Już dzień wcześniej otrzymaliśmy kontakt do naszego przewodnika o imieniu Alfredo, który postanowił odebrać nas z hotelu o godzinie 7 rano (tak siódma była podana w opisie wycieczki). Udało nam się otrzymać hotelowe lunchboxy (śniadanie hotelowe też rozpoczyna się o 7.00), ale łatwo nie było. Potrzebny był telefoniczny tłumacz, bo tutejsze recepcjonistki po angielsku mówią tak jak my po hiszpańsku. Alfredo przyjechał punktualnie, sam, osobówką. Mieliśmy zatem przewodnika tylko dla siebie. Najpierw pojechaliśmy zatankować i napić się kawy. Kawę pije się tu podobną do amerykańskiej, czyli dużo rozwodnionej. No ale zawsze to jakaś kofeina...
 |
Tamal słabo go widać ale kolor miał wręcz niewiarygodny
|
 |
Można? Można :)
|
Gdy wróciliśmy z naszymi kubkami okazało się, że nasz Alfredo zajada coś różowego. Zapytałam co to i od razu usłyszałam "spróbuj". Tak oto zjadłam mój pierwszy street food zakupiony od jakiegoś chłopca. Tamal - czyli lekko słodkawe, różowo-fioletowe coś, co jedzą na śniadanie. Alfredo stwierdził, że jest to super meksykańskie jedzenie. Smakuje trochę jak owsianka, o smaku kukurydzy i podaje się to w liściach kukurydzy. Wyjechaliśmy z miasta i w drodze usłyszeliśmy mnóstwo informacji o samym Queretaro i okolicach. Pojechaliśmy do uroczego miasteczka Penal de Bernal żeby popodziwiać największy monolit w Meksyku i podobno trzeci co do wielkości na świecie. Jest jednym z 13 cudów Meksyku. No i trzeba powiedzieć szczerze, jest to kawał skały. Następnie pojechaliśmy dalej i przez okno samochodu podziwialiśmy rozległe jak okiem sięgnąć półpustynie, a widok był niebywały.





Kolejnym punktem był Mirador Cuatro Palos, czyli przepiękny widok na ogromną skałę wystającą z górskiej doliny. Do punktu widokowego dojechaliśmy samochodem przez kręte dziurawe bezasfaltowe uliczki. Jak też nasz Alfredo nie zajechał samochodu, tego nie wiem. Po czymś takim nie zdarza nam się jeździć. Bardzo powolna jazda w górę umożliwiła nam oglądanie wszystkiego dookoła. Zadziwiły nas istniejące w tym miejscu domki, w których mieszkali ludzie. Jeszcze większe zdziwienie uderzyło nas na końcu drogi, gdy okazało się, że budowany jest tam hotel. Osada ta to bodaj 5 domków i kapliczko-kościółek jak z filmów. Było tam coś na kształt budki do poboru opłat (oczywiście wszystko było w cenie, płacił przewodnik), musieliśmy wypełnić formularz czyli imię i nazwisko, płeć, wiek, kraj pochodzenia. Może tak ze dwadzieścia minut wędrowaliśmy pod górę. Dołączył do nas lokalny przewodnik. Bo tak jest i już. I teraz wyobraźcie sobie, ja w krótkich gaciach i lekkiej koszulce, a nasz lokalny przewodnik długie spodnie, kurtka jakby puchowa zapięta oczywiście, a na niej kamizelka. Dotarliśmy i było niesamowicie pięknie, widok zapierał dech. I motyle, dużo motyli, dużych żółto-czarnych Mariposa Monarca. Faktycznie wyglądają po królewsku. I psiak, który postanowił nam towarzyszyć. Zaczynacie rozumieć tytuł tego posta?


 |
Alfredo |
 |
Taka dróżka wiedzie do punktu widokowego
|
 |
To jest kwiat kaktusa jego łodyga jest bardzo wysoka kwitnie raz w swoim życiu
|
 |
Tego nie wolno dotykać absolutnie po jest jadowite. Małe czarne włochate coś.
|
 |
Tutaj widać jak wysoki to kwiat.
|









Wróciliśmy tą samą drogą, kupiliśmy jakiś drobiazg w mikrosklepiku, bo chyba tak wypadało i pojechaliśmy dalej. Naszym celem stał się Puente de Dios na rzece Rio Escanela. No i sytuacja się powtarza: droga w pewnym momencie również nazwijmy to "ciekawa", mała osadka, jakieś dzieciaki, sklepik, kasa biletowa i... formularz. Oni lubią formularze. Tutaj drobna obsuwa bo czekaliśmy jak się okazało na innych wycieczkowiczów, a byli nimi Mirabella i Salvador. Dołączył do nas lokalny przewodnik :D Nie wiadomo po co, bo po drodze niewiele mówił. No ale cóż, pewnie tak trzeba. Boże, jak tam było pięknie. Wąwóz, rzeka, skały, które uformowała woda, mosteczki, a na końcu jaskinia z przepływającą przez nią wodą. Poznaliśmy trujące rośliny, lokalnego ptaszka podobnego do kosa i inną zwierzynę. I teraz wyobraźcie sobie zorganizowaną wycieczkę na przykład nad Czarny Staw Gąsienicowy. Idziecie, przewodnik opowiada, a na końcu mówi "no to teraz można się w stawie wykąpać". I to właśnie nas spotkało, czyli będąc w obszarze chronionym usłyszeliśmy, że w jaskini można się wykąpać (i znowu w opisie była taka możliwość więc Marcin miał kąpielówki), ale nie sądziliśmy, że można tak zrobić w parku narodowym. A tu można. Zabawa była przednia, temperatura tej wody, to taki Bałtyk latem więc dla morsa Marcina bułka z masłem.
 |
Nie macać
|
 |
Tego jeszcze bardziej nie macać.
|
 |
Ktoś miał drobny wypadek.
|
 |
Marcinowy obiad z lokalnym mięsiwem.
|
W planie było jeszcze coś, z tego co zrozumiałam jakiś punkt widokowy, zobaczenie jakiegoś kościoła w centrum miasteczka, ale poszliśmy na obiad za centrum, i już jakoś do niego nie wróciliśmy. Nasz przewodnik zabrał nas do knajpy, która nie wyglądała po meksykańsku tylko bardzo normalnie i czysto. Marcin zjadł po meksykańsku, ja jakby nie. Posiedzieliśmy pogadaliśmy naprawdę sympatycznie i pognaliśmy (dosłownie) do Queretaro. Nasza wycieczka trwała 13 godzin, przejechaliśmy kilkaset wspaniałych kilometrów, nasz przewodnik jest przemiłym człowiekiem i bardzo cierpliwie odpowiadał na każde nasze pytanie. Opowiedział nam też historię przybycia Salvadore Dali do Meksyku, ponoć miał powiedzieć, że nigdy nie wróci do tego kraju, bo jest bardziej surrealistyczny niż jego obrazy. Niewiele się zmieniło, od tego czasu...