Nad ranem ruszyliśmy na lotnisko, to samo, które przywitało nas nieco ponad pół roku wcześniej. Zostawiliśmy tam wynajęty samochód, pożegnaliśmy Artura, który pomógł nam bladym świtem z walizkami i całą resztą. I tak jakoś oczy mi się spociły, a po głowie chodziła myśl: ja nie chcę jeszcze wracać!!!
W oczekiwaniu na nasz samolot.
Lecimy. Pod nami środkowa, pustynna część Australii.
I Morze Celebes.
I lądujemy w Hongkongu.
Do kolejnego samolotu mieliśmy jakieś osiem godzin, więc wyrobiliśmy wizy tymczasowe i wyszliśmy na miasto. Z lotniska do miasta trzeba dojechać szybką koleją miejską. Sam przejazd odbywa się pomiędzy wyspami, na których mieszczą się kolejne stacje. Samo lotnisko też jest na wyspie. W Hongkongu po raz pierwszy poczuliśmy się jak eksponaty, bo przemiłe honkongijki robiły sobie z naszymi dziećmi selfie ;)
Oczywiście możliwości było sporo, ale wybraliśmy Victoria Peak. W tym celu musieliśmy przebrnąć przez miasto między wieżowcami.
Choć na mapie wygląda to prosto, to w rzeczywistości przemieszczanie się jest dość skomplikowane. Odbywa się różnymi tunelami, kładkami, które znacznie wydłużają drogę.
Dotarliśmy :)
I zastaliśmy kolejkę, na kilkaset osób. Masakra.
Na szczęście na szczyt wjeżdża się całkiem pojemną kolejką więc poszło całkiem sprawnie. Kolejka jest zabytkowa, co mocno kontrastuje z wszechobecnymi wieżowcami.
A tu widać jak duże jest nachylenie podczas wjazdu. Na tyle duże, że siedzenia w tramwaju również są pochylone, żeby skompensować efekt.
Widok na miasto z góry. Trzeba przyznać, że widok robi ogromne wrażenie. Nieprzypadkowo trafia na pocztówki jako zdjęcie wizytówkowe Hongkongu. Warto było poczekać do wieczora.
Warto było poczekać również i z innego powodu. O ósmej wieczorem każdego dnia rozpoczyna się w Hongkongu tzw. symfonia świateł. Wieżowce zaczynają świecić na różne kolory, pojawiają się na nich animacje, itp. Jak to wygląda można zobaczyć np. tu: Symphony of Lights.
Jeszcze przed końcem widowiska stwierdziliśmy, że te wszystkie osoby z kolejki muszą też zjechać na dół, a my do samolotu mamy tylko trzy godziny, a lotnisko na innej wyspie, a do stacji trzeba jeszcze dojść... Więc postanowiliśmy zjechać co prędzej. Wieczorem Hongkong jest urokliwy również z perspektywy ulicy.
W pociągu, który dowiózł nas na lotnisko.
Wylatywaliśmy w nocy. Dzieci zasnęły jeszcze na pasie startowym. No i lot przebiegł tym razem bez przykrych niespodzianek.
We Frankfurcie mieliśmy bardzo mało czasu na przesiadkę. Więc bardzo dużo biegaliśmy, ale się udało. Wylecieliśmy o wschodzie Słońca, ale po tak długim locie poczucie czasu swoje, a Słońce swoje.