Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Great Ocean Road. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Great Ocean Road. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 10 kwietnia 2018

Werribee

Z Lorne trzeba było ruszać dalej. Chęci w nas dużo, ciekawości jeszcze więcej, a drogi zaplanowanej że hoho. No dobra, nasze planowanie było nieco na wariata. Ja marzyłam o Górze Kościuszki, ale niestety w sferze marzeń góra pozostała - za daleko po prostu. Przebolałam. No więc Melbourne stało się naszym celem. No, ale jeszcześmy tam nie dojechali.
A po drodze Memorial Arch, czyli taki symboliczny początek Great Ocean Road. Symboliczny, ponieważ droga o tej właśnie nazwie wiedzie dalej.



Trochę się spieszyliśmy, ponieważ nie bardzo wiedzieliśmy ile zajmie nam droga, to znaczy przy ilu miejscach chcemy, przy ilu będziemy zmuszeni się zatrzymać. A to przecież niedziela, a my oczywiście chcemy iść do kościoła. 
Nie sposób jednak było się nie zatrzymać w uroczym miasteczku Aireys. W tym miejscu można przespacerować się do latarni morskiej Split Point Lighthouse...




...a także obelisku - memoriału ku czci pioniera Thomasa Butsona Pearsea i jego żony Marthy.



Pogoda była raczej nie pewna ale pokusa była duża więc zajrzeliśmy w miejsce, gdzie rzeka Painkalac Creek wpada do Cieśniny Bassa. Teraz, po czasie, doczytałam, że jest tam wspaniała plaża z niesamowitymi skałami. Pewnie warto było tam zostać dłużej, ale w tym dniu wyjątkowo gonił nas czas.


Czas gonił nas tak bardzo, że wskoczyliśmy na autostradę, i żegnajcie plaże Great Ocean Road. Po drodze zatrzymaliśmy się w McDonaldzie, a tam tłum i hałas taki, że uciekaliśmy czym prędzej. Jak się później okazało, trzeba było zostać dłużej i skorzystać z darmowego internetu.
Nasze nowe miejsce noclegowe to B.P. Caravan Park w Werribee. Była niedziela, zatem obsługi caravan parku nie było. Był za to numer telefonu, pod który Marcin niezwłocznie zadzwonił. Miła Pani poinstruowała go, gdzie szukać klucza. Instrukcja wyglądała mniej więcej tak: przeskocz przez płotek, po prawej stronie na parapecie pod doniczką z begoniami. Zaraz przypomniało mi się, że tak właśnie klucz zostawiała moja babcia, mieszkająca na niewielkiej mazowieckiej wsi i wszyscy wiedzieli gdzie. Pani powiedziała, że oczywiście no worries przyjedzie jutro :) Uradowani, że mamy gdzie spać postanowiliśmy szukać kościoła. Choć wcześniej uznałam, że czas nakarmić dzieci, bo nasze dzieci żyją zgodnie z zasadą, że głodny Polak jest zły. Los nam sprzyjał, tuż przy naszym kempingu był sklepik i można było też zamówić małe co nieco. Uznaliśmy, że trzy porcje frytek będą dla dzieci wystarczające. Marcin poszedł po frytki, nie było go bardzo długo. Po naprawdę długim czasie wyszedł z frytkami, ale nie były to dobrze nam znane 100 gramowe paczuszki ale trzy potężne torby, z grubo pokrajanymi kartoflami. Szacuję, że jedna ważyła spokojnie kilogram. Nie zdołaliśmy tego zjeść. Frytki były obiadem, kolacją, śniadaniem, aż wreszcie wylądowały w koszu na śmieci, bo nikt nie mógł na nie patrzeć. 
Kierując się w stronę kościoła stała się rzecz nieoczekiwana. Mapy, które mieliśmy w telefonach odmówiły posłuszeństwa i zamiast nich pojawiły się szare kwadraty. Mieliśmy mapkę papierową ale niezbyt dokładną. Mniej więcej wiedzieliśmy, gdzie jechać i każdy miał zadanie zapamiętywania drogi. Oczywiście każdy zapamiętał inaczej, na szczęście orientacja Marcina jest bezbłędna.


Dojechaliśmy do kościoła St. James the Apostole, hip hip hurra. Jak się okazało, godziny odprawiania mszy nie szły w parze z naszą wiedzą. A to z tej przyczyny, że przestaliśmy się orientować w strefach czasowych i nie byliśmy pewni czy mamy wybrać strefę AEST (czas wschodnioaustralijski) czy też EDST (czas wschodni letni). Co ciekawe godziny mszy były podane w ogłoszeniach w różnych systemach. Stwierdziliśmy, że wybieramy wcześniejszą godzinę. Cóż... tym razem musieliśmy jednak godzinkę poczekać. Ale jak się okazało nie tylko my przyszliśmy o godzinę za wcześnie.
Była to pierwsza niedziela adwentu, kościół napchany straszliwie. Były cztery rzeczy, które mnie zdziwiły, pierwsza to ta, że kapłan zachowywał się jakby wszystkich znał, i na przykład składał obecnym parafianom z imienia życzenia urodzinowe. Druga to śpiewanie kolęd w pierwszą niedzielę adwentu, trzecia, po Mszy na placu kościelnym było wielkie grillowanie. No i czwarta, jak wychodziliśmy, boczkiem, boczkiem doskoczył do nas ów ksiądz i powiedział coś w stylu ooo witajcie, jesteście nowi...
Po powrocie na kemping postanowiliśmy poeksplorować okolicę. A w okolicy owal i plac zabaw, który skutecznie zatrzymał dalsze eksploracyjne zapędy.



A na owalu pasły się galahy.



A tak wyglądał wieczór. Część tych domków była zamieszkała jakby na stałe, o czym mogły świadczyć: skrzynki na listy, klatki z ptactwem, kwiatki w doniczkach, no i lampeczki, dekoracje świąteczne, wszak to już grudzień, się wie ;) 



Takiemu pięknemu, rozgwieżdżonemu niebu nie można było odpuścić, tym bardziej, że to w końcu egzotyczne dla nas, południowe konstelacje. Astrofotograficzna zabawa mojego męża dała piękny efekt, czyli coś dla miłośników astronomii  :)



poniedziałek, 19 marca 2018

Great Ocean Road part2

Namiot jest fajnym wynalazkiem... ale przyznam, że codzienne jego rozkładanie i składanie zajmuje sporo czasu i choćbyśmy nie wiem jak się starali, to wyjazd przed południem stanowi nie lada wyzwanie. Zatem po pozbieraniu licznych manatków wyruszyliśmy zachwycać się kolejnymi skałkami, które ocean formuje z niezwykłym artyzmem.




















Chyba najsłynniejsze miejsce Great Ocean Road czyli "Dwunastu Apostołów". Tych wspaniałych kamiennych kolumn nie doliczymy się jednak dwunastu lecz osiem. Widok robi naprawdę duże wrażenie. Pionowe skały, nie dające się wodzie, z wieloma poziomymi różnobarwnymi warstwami tworzą widok jedyny w swoim rodzaju. Miejsce jest bardzo popularne toteż napotkaliśmy tu mnóstwo turystów. Ponoć w 2005 roku na oczach wielu zwiedzających jedna z kolumn zawaliła się. Proces erozji postępuje cały czas, a skały te stoją na z góry przegranej pozycji w walce z falami oceanu. Widok na "Dwunastu Apostołów" jest jednym z najczęściej spotykanych australijskich widoków pocztówkowych. 












Jesteśmy na terenie Parku Narodowego Port Campbell, zatem: nie pływać, nie obozować, nie jeździć na rowerze i nie macać krabów! ;)



Poniższy napis oznacza, że nasze wynajęte autko raczej nie dałoby rady, więc pojechaliśmy dalej, w sumie to nie do końca byliśmy pewni gdzież to zmierzamy, ale co tam.


Droga jak widać mało asfaltowa :) Mieliśmy (no dobra głownie ja miałam) pewne obawy, co do final destination, ale...


Zatrzymaliśmy się na małym parkingu, gdzie, zobaczyliśmy drogowskaz z bardzo zachęcającym napisem Wreck Beach. No więc udaliśmy się gdzie kazał. Szliśmy wspaniałą dróżką, najpierw wśród tutejszego buszu, potem trochę pagórkami, a potem 350 schodków w dół i znaleźliśmy się na plaży. Z racji tych schodów, chyba droga ma w opisie trudna... ale eeee tam, nie wierzcie. Przeszliśmy ją w piątkę, na czele z trzylatkiem, było przepięknie i pusto. Zdaniem mojego męża to najpiękniejsza plaża z odwiedzonych przez nas w Australii. Ponoć pusto jest tam dlatego, że to miejsce słabo oznaczone i jeden z australijskich fotografów skarżył się, że cudem trafił tam za piątym razem. 










Jak Wreck Beach, to i wraki być muszą. Są tu kotwice i inne części, statków: Marie Gabrielle i Fidżi.












Wspaniały kolor wody, zbocze porośnięte czymś w rodzaju naszej kosodrzewiny, nieprawdopodobne formacje skalne (po których łaziła Aga dopóki nie napotkała pająka), kamienie z kolistymi dziurami wypełnionymi wodą i idealnie gładka plaża... to wszystko składa się na niepowtarzalny klimat tego urokliwego zakątka.





W drodze powrotnej (nieco offroadowej) dwa kangury przeskoczyły przez drogę tuż przed naszym samochodem. Na szczęście (i dla nich i dla) tylko się otarły o zderzak. 
Podczas przemieszczania się na wschód oceanicznym wybrzeżem, przyroda zmienia się czasem zaskakująco. Jeszcze niedawno chodziliśmy po suchym buszu a kilka kilometrów dalej mamy prawdziwą Irlandię :)





Great Ocean Road zahacza o południowy cypelek Australii, czyli Przylądek Otway. W jego pobliżu postanowiliśmy spędzić kolejną noc. Jadąc drogą o nazwie jednoznacznie wskazującej na jej cel - Lighthouse Road (który zastawiamy na jutro),  znaleźliśmy jakiś zupełnie pusty Caravan Park nad jeziorem wśród przepięknych okoliczności przyrody. Aż się łezka w oku kręci na samo wspomnienie...


Trawiastą nawierzchnię moja rodzina wykorzystała jako boisko do piłki nożnej w czasie kiedy ja przygotowywałam wieczorną strawę. Wieczorem dołączyli do nas jeszcze jedni turyści więc na tym odludziu nie byliśmy zupełnie sami.






Dzień drugi i popsuta noga

Już dzień wcześniej stwierdziłam, że popsuła mi się prawa stopa, a dokładnie kostka. Tak to bywa z nią od lat. Bolało jak diabli, sama nie w...