niedziela, 18 czerwca 2023

Wracamy do Tokio i różne różności po drodze

Piątek, piąteczek, piątunio i... wyjazd z Tojamy. Ostatni dzień to oczywiście czas na kupno pamiątek z tego uroczego miejsca, czyli co tam się kupuje?, No, magnesiki, jeden drugi, dziesiąty... Otóż w Tojamie nie ma sklepu z pamiątkami. Jest co prawda informacja turystyczna, ale tam też krucho z pamiątkami, a przynajmniej magnesów, tak bardzo pożądanych przez wszystkich znajomych, nie widziałam (było kilka przypinek/broszek z napisem Toyama, to wszystko).

Ładna kratka ściekowa :)





Marcin poszedł na ostatni dzień swojej konferencji, a ja postanowiłam rozejrzeć się za herbatami i jakimiś japońskimi cosiami. Przed nami prawie cały weekend w Tokio, tam postanowiłam rozpocząć polowanie na magnesy, tutaj szans na nie nie było.

A teraz część postu nie dla ateistów, a przynajmniej nie tych wojujących, czyli o tym, że Kościół jest powszechny i wszędzie piękny. Potem/poniżej będzie o Asakusie :P

Marcin na konferencji, a ja potuptałam do kościoła. Godzina 10.00, dzień powszedni, zatem poczuję się prawdopodobnie jakbym reprezentowała grupę młodzieży wśród uczestników, bo która inna grupa wiekowa ma czas, żeby o tej porze iść do kościoła.

Przy wejściu zauważyłam, że wszyscy ściągają buty i wyciągają swoje paputki. Hmmm, a ja nie mam. Dodam, że nie było tam tatami, zatem po co ściągać buty? No któż to wie? Byłam odrobinę wcześniej więc mogłam poobserwować ludzi. Wyglądało na to, że wierni mają w kościele swoje półeczki wyglądające trochę jak skrzynki na listy, wyciągają sobie z nich modlitewniki, śpiewniki, a może i biblie. Ściągnęłam buty i momentalnie zostałam zauważona przez jedną z krzątających się tam pań, która od razu pobiegła po paputki dla mnie. Usiadłam sobie na tyłach tego małego kościoła, żeby też jakoś nie zwracać na siebie uwagi, bo i po co. (oczywiście ukradkowe spojrzenia innych zdradzały, że nie do końca mi wyszło) po czym weszła zakonnica nie wyglądająca na Japonkę i pierwsze kroki skierowała do mnie. Zrobiła sobie  mały research na temat kimże ja jestem. Na mszy oczywiście nie rozumiałam ani słowa, trochę mamrotałam części stałe po polsku, ale były chwile, że nie byłam pewna, czy aby te miejsca są właściwe. Nie ma postawy klęczącej, co dla mnie było jednak trochę dziwne, ale patrząc na osoby wokół mnie myślę, że było im znacznie łatwiej stać niż uklęknąć.

Do komunii idzie się w porządku ławkami, o czym nie wiedziałam i cała część kościoła czekała aż wstanę i pójdę :D no wiadomo siedziałam w ostatniej ławce jednej części.

Po mszy, część wiernych pozostała na katechezie. Było o prorokach (jednak coś zrozumiałam), a mnie siostra zgarnęła na bok żeby zapytać o więcej, chociaż okazało się, że to ja zadawałam więcej pytań. 

Paputki to pokłosie covidu i tak już zostało. Msze mają zewnętrzną oprawę, która trochę zależy od posługującego księdza. Jak posługiwał Włoch była postawa klęcząca, ale zasadniczo w Japonii tej postawy nie ma. Siostrzyczka jest z pochodzenia Hinduską i posługuje w Japonii od 25 lat, zatem była dla mnie znakomitym źródłem wiedzy z pierwszej ręki o Japończych. Dowiedziałam się, że parafia prowadzi przedszkole, które cieszy się dobrą reputacją, rodzice niewierzący albo wyznający shinto posyłają tam swoje dzieci, a ich areligijność sprawia, że w zasadzie wszystko im jedno, czy dzieci pójdą do kościoła, czy nie, czy zostaną nauczone modlitw, czy nie. Wszyscy uczestniczący we mszy to konwertyci, czyli nie było nikogo kto urodziłby się katolikiem. Opowiadała o powszechnym braku czułości, o relacjach pozbawionych emocji, bezwzględnym posłuszeństwie, kulcie pracy i pragnieniu bycia idealnym (dzieci z tego względu są powszechnie i masowo wysyłane na zajęcia dodatkowe), o ogromym odsetku samobójstw dzieci, które nie potrafią sprostać wymogowi bycia Japończykiem idealnym. Problem samobójstw ludzi dorosłych dotyka w nie mniejszym stopniu. Nagle z tej pięknej, czystej, uporządkowanej, uprzejmej Japonii, wyłonił mi się obraz Japonii głęboko nieszczęśliwej. I jeśli przyjdzie Wam przeczytać ostatni bestseller Zanim wystygnie kawa, to być może te dwa wcześniejsze zdania pozwolą Wam ją lepiej zrozumieć. Ja w każdym razie poryczałam się przy tej książce jak bóbr (no dobra z natury jestem beksą, bo nawet teraz jak sobie pomyślę o tej rozmowie łzy cisną mi się do oczu). Siostra była niebywale pogodna i przyjazna i tak trochę nie potrafiłyśmy się rozstać :D Ona dostała ode mnie pierniki, a ja od niej parasol, bo lało jak z cebra.


A i dowiedziałam się, że Japończycy nie sprzątają plaż, to nie ich śmieci one tu przypłynęły z innych krajów. Poza tym tu się raczej nie "plażuje", więc jest syf (kto czytał wcześniejszego posta ten wie o co chodzi).

I teraz mały przeskok do Tokio. Tam z kolei poszliśmy do kościoła na mszę niedzielną. Kościół znajdował się obok Instytutu Dzieciątka Jezus, mieścił jakieś pół tysiąca ludzi. 








Dawno nie byłam na tak pięknej liturgii. Nie musiałam rozumieć ani słowa, żeby widzieć to coś, co sprawia, że Kościół w swojej powszechności jest po prostu piękny. Byli tam ludzie, którzy chcieli słuchać i był kapłan, który chciał do nich mówić. Był chór, który był tłem dla śpiewających wiernych, nie zamiast, nie za głośno, nie za cicho i do tego pięknie. Było kilka elementów, które w polskich kościołach nie są praktykowane (bo po co niepotrzebnie przedłużać :(, no może ewentualnie jak biskup przyjedzie), a sprawiają, że człowiek ma nie tylko wrażenie, ale i pewność, że uczestniczy w czymś wyjątkowym. A na koniec wisienka na torcie: w bocznej nawie była grupa niepełnosprawnych, w tym głuchoniemych, i Pani tłumacząca całą mszę na migowy. Po mszy na placu kościelnym było podobnie jak w Australii (no może bez australijskiego grilla), czyli jedno wielkie spotkanie wiernych z kapłanami. Jak mniemam zwykłe towarzyskie spotkanie, czyli przestrzeń do relacji, czyli czas na pokazanie różańca pewnie przywiezionego skądś, na pośmianie z jakiejś plotki, zapytanie o zdrowie, przestrzeń relacji, której zwykle nie ma. Oczywiście była też jakaś zbiórka charytatywna i młodzi uśmiechnięci ludzie chcący wyjechać na Światowe Dni Młodzieży również zbierający na wyjazd. Wsparliśmy, coś mówili, nic nie zrozumieliśmy ale nie trzeba było...

Drodzy ateiści koniec


W zasadzie czas mi się skończył i poszłam po Marcina, którego konferencja niespodziewanie zakończyła się trochę szybciej. Nie mieliśmy dużo czasu, do tego padał deszcz, więc po krótkim spacerze po pasażu handlowym poszliśmy po walizki, które pozostawiliśmy w hotelu, i heja na shinkansena. 









Pasaż jak pasaż, duuuuży, choć pusty bo to nie pora na robienie zakupów albo siedzenia na lunchu, ciekawe było to, że znajduje się tu co najmniej kilka galerii sztuki.











Podróż minęła jak w shinkansenie (chyba zacznę mieć takie powiedzenie) czyli szybko, czysto, cicho itd.

W Tokio mieszkaliśmy znowu w Smile hotel, tyle, że w innej dzielnicy Tokio. Tutaj zostaliśmy przywitani ładnie zwiniętymi, wilgotnymi ręczniczkami na talerzyku, co by sobie brudne łapska przetrzeć. W japońskich restauracjach również jest to praktykowane. W zależności od standardu restauracji gościom podaje się do wytarcia rąk albo ręczniczki wilgotne i ciepłe (najdroższe restauracje), albo wilgotne i zimne (restauracje te trochę tańsze). Pokój również mały ale posiadający wszystko co trzeba i nieco bardziej urokliwy niż za pierwszym razem. 

Było już późne popołudnie, a zasadzie miało się ku wieczorowi, no ale, marcinowa japońska koleżanka o wdzięcznym imieniu Akiko, poleciła nam do zwiedzenia Asakusę, świątynię. Przeczytaliśmy, że to takie must see w Tokio, a poza tym właśnie tego dnia miało rozpocząć się ponoć jedno z najbarwniejszych świąt w Japonii czyli Sanja Matsuri. Japończycy czczą wtedy trzech rybaków, którzy ufundowali świątynię, po tym jak wyłowili z morza posążek Buddy w 628 roku. Byli to Hinokuma Hamanari, Hinokuma Takenari i Hajino Nakatomo. Postanowiliśmy zobaczyć sobie to widowisko i dotrzeć tam na piechotę, bo też w taki sposób najlepiej można poznać życie w mieście, takie zwykłe, niekoniecznie turystyczne. Szliśmy zwykłymi uliczkami, tłumów nie było, aż tu nagle w witrynie sklepowej koncert, taki jakby jazzowy. Ludzie sobie słuchają, kiwają się, nie jakiś tłum, być może równie przypadkowi przechodnie jak my. Niesamowite wrażenie zrobiła na nas Skytree, czyli największa na świecie 634-metrowa wieża telewizyjna. No i sama świątynia, robi ogromne wrażenie. Oczywiście nie mieliśmy pojęcia, o której rzeczone święto miało się rozpocząć, ale natrafiliśmy na sam jej początek, czyli wyjście nosiczy z kapliczkami. I w istocie bardzo barwnie i dla nas bardzo egzotycznie.


























Świątynny karaluch :)
































Prorosyjsko w Niemczech? Witaj w Darmstadt