wtorek, 6 marca 2018

Victor Harbor i Granite Island

Po raz kolejny, dzięki uprzejmości Justyny i Artura, wybraliśmy się na wspaniałą wycieczkę. Naszym celem były Victor Harbor i Granite Island. Czyli cel nasz znajdował się jakieś 80 kilometrów na południe od centrum Adelajdy.
Droga do naszego celu była bardzo malownicza, wiodła przez tutejsze pagórki i przez McLaren Valley, czyli kolejne winnice na owych pagórkach. Od jakiegoś tygodnia jest ciepło i winorośle się zazieleniły, upiększając krajobraz. Po drodze wstąpiliśmy do mleczarni o nazwie Alexandrina Cheese Company. Jest to interes prowadzony przez rodzinę McCaul od 1902 roku.
Jest to nieduży sklepik, z przeszkloną jedną wewnętrzną ścianą, gdzie widać halę produkcyjną. Po zakosztowaniu serów, zakupiliśmy po kawałeczku tych, które najbardziej smakowały naszej najstarszej latorośli. Myślę, że niektórzy z naszych znajomych mieliby tam raj na ziemi :)
Następnie przyjechaliśmy na punkt widokowy, z którego rozciągał się piękny widok na Ocean Indyjski i Granitową Wyspę. Było słonecznie i bardzo ciepło, powyżej 30 stopni. Trzeba przyznać, że z taką mniej więcej temperaturą Australia nam się kojarzyła.
Muszę się przyznać do strasznej zbrodni, którą tam właśnie popełniłam, a mianowicie stłukłam filtr polaryzacyjny na jednym z naszych obiektywów. No nic, mea culpa, otarłam łzy i poszliśmy dalej.
Granitowa Wyspa, to maleńka wysepka, na którą prowadzi stary drewniany most. Można go przejść, albo przejechać się zabytkowym tramwajem konnym. Oczywiście przeszliśmy go :) Przed samym mostem spotkaliśmy dwa wielbłądy, na których można się było przejechać. Czy ja już wspominałam, że wielbłądów w Australii jest mnóstwo, i liczy się je w milionach?
Na samej Granitowej Wyspie mieszkają malutkie pingwiny eudyptula minor, niestety nie udało się nam żadnego spotkać, ponieważ są odgrodzone od przechadzających się szlakami ludzi. Można też tam czasem zobaczyć wieloryby, to znaczy w wodzie nie na wyspie ;) No nam się nie udało, ale do tego trzeba prawdziwego szczęścia. 
Widzieliśmy za to jaszczurki :) i bardzo piękne widoki. Jak nie trudno się domyślić, wyspa ta zbudowana jest z granitu, więc pełno tam pięknie wyrzeźbionych przez naturę kamieni.
Na tym uroczym miejscu nie zakończyliśmy jednak naszej wycieczki. Po pikniku i nabraniu sił pojechaliśmy na Hindmarsh Island, i tym samym co Coorong National Park. To jak niesamowite to miejsce bardzo fajnie pokazuje najzwyklejsza mapa. A wygląda to mniej więcej tak: do dużego Jeziora Alexandrina wpływa, a następnie z niego wypływa rzeka Murray. Rzekę oddziela od oceanu wąski pas lądu (coś jak nasz Hel) i jest jedno miejsce gdzie rzeka ta wpada do oceanu. Miejsce to nazywa się Murray Mouth i tam właśnie byliśmy.
I tak staliśmy sobie na plaży, obok dzieci taplały się w rzece, a widok mieliśmy na rozbijające się o ląd oceaniczne fale. No i byliśmy sobie tam do zachodu słońca, a właściwie do momentu, kiedy napadła na nas armia komarów :) Prawie jak w domu :)
Dzień zakończyliśmy na Windy Point, czyli punkcie widokowym na Adelajdę. A że było już po zachodzie słońca, to mieliśmy okazję rozkoszować się urokami rozświetlonej Adelajdy :) 
Wycieczka znakomita, a miejsca w których byliśmy polecamy :)











































Długi weekend, zmieniamy czas na letni

Wiosna ruszyła pełną parą, tzn. ciepło jest, a nawet bardzo ciepło. W dzień temperatura przekracza 30 stopni. Słońce obudziło ze snu jaszczurki, i to nie tylko w gąszczach na odludziu, obudziły się też w parku w centrum miasta.
Mija je codziennie Marcin idąc do pracy, są niezbyt duże, czarne. Zdjęć jeszcze nie mamy :)

Poza tym właśnie się rozpoczął długi weekend. W poniedziałek obchodzony jest Labour Day, czyli święto pracy. To znaczy obchodzone jest gdzieniegdzie w Australii, a dokładnie rzecz biorąc jest to święto obchodzone w całej Australii ale w różnych terminach. Z nami, czyli Południową Australią, świętować wolny poniedziałek będą: Australian Capital Teritory, New South Wales, Queensland.
W weekend będzie miała miejsce jeszcze jedna dość istotna zmiana, a mianowicie nastąpi zmiana czasu z zimowego na letni. Żeby nie było tak łatwo to oczywiście nie wszędzie :) Zmiana czasu na letni nazywana jest Daylight Saving Time (DST). Jeśli dobrze zrozumiałam, to są miejsca gdzie czas letni jest przez cały rok, są miejsca gdzie nie przechodzi się na czas letni w tym roku cyt.: No DST in 2015, i takie miejsca gdzie przesuwa się zegarki na czas letni :)
I jak tu nie kochać tego miejsca :)

Cleland Wildlife Park

W poniedziałek pogoda miała być nie aż tak słoneczna, jak to miało miejsce od kilku dni, więc zdecydowałam zaciągnąć naszego gościa do Cleland Wildlife Park. Już kiedyś wspominałam o nim, jest to takie zoo z australijskimi zwierzętami, usytuowane w samym środku Cleland Conservation Park.
Park niby usytuowany jest 20 minut od centrum Adelajdy, ale samochodem. Nam podróż zajęła jakieś dwie godziny trzema autobusami. Przy czym w trzecim kierowca pozwolił wyjść jakiejś grupce ludzi żeby zrobili sobie zdjęcia z tabliczką Mount Lofty. No worries pojedziemy za dziesięć minut, a co tam :)
Plusem złej pogody i poniedziałku było to, że park był niemal pusty, czyli wszystkie kangury dla nas :) i tak do ceny biletu należy dodać cenę jadła dla zwierząt :)
Sam park jest duży i jak prawie wszystko tutaj przestronny. Główny nacisk położony jest na kangury i koale. Kangury jeśli maja ochotę podchodzą i wtedy można je karmić a nawet głaskać. Koalę też można pogłaskać, ba nawet można wziąć na ręce, ale tylko w niedzielę i za dodatkową opłatą.
Tak pogłaskaliśmy koalę i zrobiliśmy sobie z nią fotkę. Misiek został przez opiekunkę wsadzony na specjalnie przygotowany pień i dostał liście eukaliptusa. W zasadzie było mu wszystko jedno co się wokoło dzieje. Trafiliśmy też na porę karmienia koali. Pani opiekunka przyniosła im gałęzie z liśćmi, ale dopóki była w zagrodzie, one nie były zainteresowane jedzeniem, tylko biegały. Biegały za nią, a ona musiała każdego z nich po kolei brać na ręce.
Wtedy miśki wtulały się w nią jak dzieci, a ona je głaskała. Podobno najbardziej rządny pieszczot jest misiek o imieniu Nick i to było widać. Generalnie karmiliśmy wszystko co chciało być karmione. Oczywiście dla dzieci była to niebywała frajda. 
Spore wrażenie zrobiła na nas różnorodność kangurów. Kiedyś myślałam, że kangur to kangur, po przyjeździe do Australii uzmysłowiłam sobie, że jest ich kilka rodzajów, ale dopiero oglądając je zobaczyłam jak bardzo są różne. Jest też sporo ptaków, jedne żyją w zamknięciu, inne nie, po prostu żyją na tamtejszych drzewach. Mieliśmy okazję, żeby zobaczyć jak wombat kopie norę, ich nie można karmić bo gryzą. Ale powiem Wam, że nawet tam nie było kolczatki, tzn. była ale gdzieś tam sobie spała.
Najbardziej chętne to karmienia były wszechobecne potoroos czyli coś takiego między myszą a wiewiórką i przechadzające się gęsi z seledynowym dziobem, czyli cape barren goosee.
Generalnie bardzo fajne miejsce, żeby spędzić miło czas z dziećmi. Jeśli miałabym się do czegoś przyczepić to terrarium. Było oczywiście, ale dość ubogie. To znaczy nie wykorzystany został tu australijski potencjał, którym jest mnogość jaszczurek, węży i pająków. Osobiście z ogromnym zainteresowaniem przyjrzałam się wężom, których mam nadzieję nie oglądać w innych okolicznościach :)
Uprzedzeni przez znajomych wzięliśmy ze sobą marchewki, żeby karmić strusie emu. Udawało nam się to karmienie dopóki strusie marchewek nie porwały i nie zdecydowały, że same się będą częstować.

Podsumowując, kolejna udana wyprawa :)







































Prorosyjsko w Niemczech? Witaj w Darmstadt