Po raz kolejny, dzięki uprzejmości Justyny i Artura, wybraliśmy się na wspaniałą wycieczkę. Naszym celem były Victor Harbor i Granite Island. Czyli cel nasz znajdował się jakieś 80 kilometrów na południe od centrum Adelajdy.
Droga do naszego celu była bardzo malownicza, wiodła przez tutejsze pagórki i przez McLaren Valley, czyli kolejne winnice na owych pagórkach. Od jakiegoś tygodnia jest ciepło i winorośle się zazieleniły, upiększając krajobraz. Po drodze wstąpiliśmy do mleczarni o nazwie Alexandrina Cheese Company. Jest to interes prowadzony przez rodzinę McCaul od 1902 roku.
Jest to nieduży sklepik, z przeszkloną jedną wewnętrzną ścianą, gdzie widać halę produkcyjną. Po zakosztowaniu serów, zakupiliśmy po kawałeczku tych, które najbardziej smakowały naszej najstarszej latorośli. Myślę, że niektórzy z naszych znajomych mieliby tam raj na ziemi :)
Następnie przyjechaliśmy na punkt widokowy, z którego rozciągał się piękny widok na Ocean Indyjski i Granitową Wyspę. Było słonecznie i bardzo ciepło, powyżej 30 stopni. Trzeba przyznać, że z taką mniej więcej temperaturą Australia nam się kojarzyła.
Muszę się przyznać do strasznej zbrodni, którą tam właśnie popełniłam, a mianowicie stłukłam filtr polaryzacyjny na jednym z naszych obiektywów. No nic, mea culpa, otarłam łzy i poszliśmy dalej.
Granitowa Wyspa, to maleńka wysepka, na którą prowadzi stary drewniany most. Można go przejść, albo przejechać się zabytkowym tramwajem konnym. Oczywiście przeszliśmy go :) Przed samym mostem spotkaliśmy dwa wielbłądy, na których można się było przejechać. Czy ja już wspominałam, że wielbłądów w Australii jest mnóstwo, i liczy się je w milionach?
Na samej Granitowej Wyspie mieszkają malutkie pingwiny eudyptula minor, niestety nie udało się nam żadnego spotkać, ponieważ są odgrodzone od przechadzających się szlakami ludzi. Można też tam czasem zobaczyć wieloryby, to znaczy w wodzie nie na wyspie ;) No nam się nie udało, ale do tego trzeba prawdziwego szczęścia.
Widzieliśmy za to jaszczurki :) i bardzo piękne widoki. Jak nie trudno się domyślić, wyspa ta zbudowana jest z granitu, więc pełno tam pięknie wyrzeźbionych przez naturę kamieni.
Na tym uroczym miejscu nie zakończyliśmy jednak naszej wycieczki. Po pikniku i nabraniu sił pojechaliśmy na Hindmarsh Island, i tym samym co Coorong National Park. To jak niesamowite to miejsce bardzo fajnie pokazuje najzwyklejsza mapa. A wygląda to mniej więcej tak: do dużego Jeziora Alexandrina wpływa, a następnie z niego wypływa rzeka Murray. Rzekę oddziela od oceanu wąski pas lądu (coś jak nasz Hel) i jest jedno miejsce gdzie rzeka ta wpada do oceanu. Miejsce to nazywa się Murray Mouth i tam właśnie byliśmy.
I tak staliśmy sobie na plaży, obok dzieci taplały się w rzece, a widok mieliśmy na rozbijające się o ląd oceaniczne fale. No i byliśmy sobie tam do zachodu słońca, a właściwie do momentu, kiedy napadła na nas armia komarów :) Prawie jak w domu :)
Dzień zakończyliśmy na Windy Point, czyli punkcie widokowym na Adelajdę. A że było już po zachodzie słońca, to mieliśmy okazję rozkoszować się urokami rozświetlonej Adelajdy :)