wtorek, 6 marca 2018

Cleland Wildlife Park

W poniedziałek pogoda miała być nie aż tak słoneczna, jak to miało miejsce od kilku dni, więc zdecydowałam zaciągnąć naszego gościa do Cleland Wildlife Park. Już kiedyś wspominałam o nim, jest to takie zoo z australijskimi zwierzętami, usytuowane w samym środku Cleland Conservation Park.
Park niby usytuowany jest 20 minut od centrum Adelajdy, ale samochodem. Nam podróż zajęła jakieś dwie godziny trzema autobusami. Przy czym w trzecim kierowca pozwolił wyjść jakiejś grupce ludzi żeby zrobili sobie zdjęcia z tabliczką Mount Lofty. No worries pojedziemy za dziesięć minut, a co tam :)
Plusem złej pogody i poniedziałku było to, że park był niemal pusty, czyli wszystkie kangury dla nas :) i tak do ceny biletu należy dodać cenę jadła dla zwierząt :)
Sam park jest duży i jak prawie wszystko tutaj przestronny. Główny nacisk położony jest na kangury i koale. Kangury jeśli maja ochotę podchodzą i wtedy można je karmić a nawet głaskać. Koalę też można pogłaskać, ba nawet można wziąć na ręce, ale tylko w niedzielę i za dodatkową opłatą.
Tak pogłaskaliśmy koalę i zrobiliśmy sobie z nią fotkę. Misiek został przez opiekunkę wsadzony na specjalnie przygotowany pień i dostał liście eukaliptusa. W zasadzie było mu wszystko jedno co się wokoło dzieje. Trafiliśmy też na porę karmienia koali. Pani opiekunka przyniosła im gałęzie z liśćmi, ale dopóki była w zagrodzie, one nie były zainteresowane jedzeniem, tylko biegały. Biegały za nią, a ona musiała każdego z nich po kolei brać na ręce.
Wtedy miśki wtulały się w nią jak dzieci, a ona je głaskała. Podobno najbardziej rządny pieszczot jest misiek o imieniu Nick i to było widać. Generalnie karmiliśmy wszystko co chciało być karmione. Oczywiście dla dzieci była to niebywała frajda. 
Spore wrażenie zrobiła na nas różnorodność kangurów. Kiedyś myślałam, że kangur to kangur, po przyjeździe do Australii uzmysłowiłam sobie, że jest ich kilka rodzajów, ale dopiero oglądając je zobaczyłam jak bardzo są różne. Jest też sporo ptaków, jedne żyją w zamknięciu, inne nie, po prostu żyją na tamtejszych drzewach. Mieliśmy okazję, żeby zobaczyć jak wombat kopie norę, ich nie można karmić bo gryzą. Ale powiem Wam, że nawet tam nie było kolczatki, tzn. była ale gdzieś tam sobie spała.
Najbardziej chętne to karmienia były wszechobecne potoroos czyli coś takiego między myszą a wiewiórką i przechadzające się gęsi z seledynowym dziobem, czyli cape barren goosee.
Generalnie bardzo fajne miejsce, żeby spędzić miło czas z dziećmi. Jeśli miałabym się do czegoś przyczepić to terrarium. Było oczywiście, ale dość ubogie. To znaczy nie wykorzystany został tu australijski potencjał, którym jest mnogość jaszczurek, węży i pająków. Osobiście z ogromnym zainteresowaniem przyjrzałam się wężom, których mam nadzieję nie oglądać w innych okolicznościach :)
Uprzedzeni przez znajomych wzięliśmy ze sobą marchewki, żeby karmić strusie emu. Udawało nam się to karmienie dopóki strusie marchewek nie porwały i nie zdecydowały, że same się będą częstować.

Podsumowując, kolejna udana wyprawa :)







































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Prorosyjsko w Niemczech? Witaj w Darmstadt