Ależ piękna jest Australia! A było to tak...
Najpierw ustaliliśmy, że z okazji pięknej pogody i weekendu odwiedzamy nowe miejsce, którym jest Moana. Na planowanie wyprawy zużyliśmy jednak zbyt mało czasu, co poskutkowało tym, że nasz plan miał nieco luźne więzy. Innymi słowy wiedzieliśmy mniej więcej gdzie dotrzeć, ale już czym i jak to ... trochę mniej. No więc najpierw pojechaliśmy pociągiem do centrum. Potem następnym pociągiem do Seaford (bardzo długa trasa). A potem wsiedliśmy do autobusu, który akurat podjechał. Okazało się, że autobus nie chciał jechać tam gdzie my chcieliśmy żeby jechał. A nawet więcej, on chciał jechać dokładnie w przeciwną stronę :) Co prawda Marcin zapytał kierowcę, czy jedzie w stronę Moany, ale on odpowiedział, że nie wie. Pokazał listę przystanków i jak zobaczyliśmy na liście nazwę ulicy, która leży blisko Moany to stwierdziliśmy, że to pewnie to. Potem okazało się, że ta ulica jest długa i leży w pobliżu wielu miejsc :) Ale nie ma tego złego...
Po przejechaniu kilku przystanków i wymianie spojrzeń z mężem, którym towarzyszyły lekko zmarszczone brwi, wysiedliśmy gdzieś. Z pomocą przyszła nowoczesna technologia, a ściślej rzecz ujmując gps, który poinformował nas, że nie jest tak źle, i że do wybrzeża blisko.
Okazało się, że wylądowaliśmy w Port Noarlunga przy ujściu rzeki Onkaparinga, która tworzy malownicze zakola i leniwie wpływa do Zatoki Świętego Wincentego. Widoki jakie nam się ukazały były przepiękne, i to nawet jak na australijskie standardy :) Wraz z powolnym nurtem Onkaparingi do morza wpływały sobie łódeczki i kajaki. Woda była krystalicznie czysta i widać było dno rzeki. Widok z góry na zatokę pozwalał napawać się spektrum barw. Od błękitnej barwy płycizn, po granat głębin. Od jasnożółtego piasku na plaży po ciemno czerwoną barwę klifów. Pięknie.
Po zejściu na dół po schodkach dotarliśmy do form skalnych, w których wydrążone były różnych kształtów szczeliny i jamy. Oprócz tego znaleźliśmy kilka nowych stworów, np. rozgwiazdę. Na plaży spędziliśmy kilka godzin, Marcin z Agą poszli popływać i poskakać na falach. Spotkaliśmy kilku Australijczyków próbujących pływać na deskach surfingowych, ale fale były za małe i po jakimś czasie się poddali. Cały dzień był bezchmurny a temperatura rozleniwiała. Tak właśnie spędziliśmy sobotę rozkoszując się urokami naszej dopiero co poznanej, a już ulubionej plaży.
Niedzielę za to spędziliśmy na Semaphore Beach wraz ze znajomymi z Marcina pracy i ze znajomymi znajomych :) Wszyscy są Polakami. Także popołudnie spędziliśmy na gawędzeniu o tym i owym. Semaphore to plaża nam już znana i bardziej "komercyjna". Prowadzi do niej tłoczna ulica z mnóstwem punktów gastronomicznych w których króluje typowe australijskie danie, czyli fish and chips. Było miło, ale Semaphore Beach do Port Noarlunga się nie umywa :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz