niedziela, 25 lutego 2018

Aborygeni. Historia bez happy endu.

Dziś urządziliśmy sobie dzień aborygeński. W tym celu wybrałam się z dziećmi do Art Gallery of South Australia. Nie miałam jednak zamiaru ciągać dzieciaków po salach z malarstwem europejskim, chciałam jedynie przejść do ekspozycji poświęconej Aborygenom i przy okazji sprzedać trochę historii najstarszej latorośli. Przy wejściu pan poinformował nas, że aktualnie tylko kilka eksponatów dotyczy sztuki Aborygenów. No cóż, lepsze to niż nic.
Przebiegłam, dosłownie, sale galerii. Trzeba przyznać, że zbiór malarstwa jest całkiem pokaźny, i może wrócę tam jeszcze, ale bez maluchów, bo to ponad ich siły. Lubią one malarstwo, ale nieco inne, we własnym wykonaniu. Uczciwie muszę przyznać, że czasami mogłoby się znaleźć pomiędzy innymi dziełami sztuki współczesnej :)
Poszliśmy zatem do Muzeum Południowej Australii tylko do części poświęconej Aborygenom. Byliśmy już tam, ale tą część potraktowaliśmy po macoszemu. Teraz maluchy również nie pozwoliły mi dużo dokładniej pooglądać, ale zobaczyłam i usłyszałam więcej niż poprzednio.
Nazwa Aborygeni jest pochodzenia łacińskiego, ab origine oznacza tyle co "od początku". Nazwą tą kiedyś określano pierwotnych mieszkańców jakiegoś terenu, a od jakiegoś czasu nazwa przykleiła się wyłącznie do pierwotnych mieszkańców Australii.
Zamieszkują oni Australię od około 60 tysięcy lat. To długo. Na tyle długo, że do niedawna istniała hipoteza o tym, że wyewoluowali oni niezależnie od człowieka afrykańskiego. Hipotezę tę obalono badając ich DNA, ale kwestia jak tu przybyli z Azji dalej pozostaje nierozwiązana. Do przybycia białych, czyli w końcu XVIII wieku, było prawdopodobnie ponad pół tysiąca plemion, porozumiewających się taką samą liczbą języków. Do tej pory żyli sobie Aborygeni prowadząc koczowniczy tryb życia, żyjąc głównie z myślistwa. Byli i są niezwykle przywiązani do ziemi, ich wierzenia przekazywane od dziesiątków tysięcy lat związane są z kultem ziemi i przodków. 
Nie trudno się domyślić, że dość szybko zorientowali się, że nowoprzybyli biali ludzie, próbują im tę ziemię zabrać. Ich los można trochę porównać z losem Indian w Ameryce Północnej. Aborygeni również traktowani byli jako część fauny i do lat 20-tych XX wieku można było bezkarnie zastrzelić Aborygena, no może pod byle pretekstem. 
Dopiero w latach 60-tych XX wieku oficjalnie uznano ich ludźmi, a w 1984 otrzymali prawa obywatelskie. Aborygeni nie dawali się cywilizować. Kilku pastorów próbowało nawet po dobroci, ale rdzenni mieszkańcy Australii byli ludźmi z innej bajki. Oszczędzę Wam opowieści o tym w jak bardzo w niecywilizowany sposób Anglicy obchodzili się z autochtonami, może z wyjątkiem czegoś co teraz nosi nazwę "stolen generation", czyli skradzionego pokolenia. Gdzieś mniej więcej od 1890 do 1970 roku odbierano dzieci aborygeńskim matkom, oczywiście na siłę lub podstępem, celem ucywilizowania. 
Podstawą do tego działania miała być teza, że Aborygeni są nieporadni, a uzasadnieniem tezy fakt, iż nie stworzyli żadnej cywilizacji przez tysiące lat i nie uprawiali ziemi. W ten sposób rozdzielono (i tu liczby są różne) być może nawet 300 tysięcy dzieci od swoich rodzin. Dzieci trafiały do sierocińców lub rodzin zastępczych i jak się domyślacie niewiele wyszło z owego "ucywilizowania". 
Jakimś cudem dzieci pozwoliły mi wysłuchać nagrań kilku strasznych i ściskających za gardło historii osób skradzionego pokolenia. Chyba najlepiej sytuację oddają słowa Aunty Rhonda Collard, brzmią one mniej więcej tak: "Dorastałam w samotności, czarna dziewczynka w białym świecie i nienawidziłam za to, że próbował uczynić mnie białą, on jednak nie mógł zmyć ze mnie tysięcy lat snu" (nadmienię, że czas snu pełni obok totemów najważniejszą rolę w wierzeniach, jest to coś innego niż zwykły sen, w cytacie sen ma oznaczać głębię związania Aborygena z tym kim jest, nie umiem tego lepiej przetłumaczyć). W latach 80-tych sprawa nabrała rozgłosu właściwie dzięki artystom, poza tym Aborygeni, stali się rzeczywistym problemem. Nie chcieli pracować, popadali w nałogi, przestępczość. Jest to problem aktualny.
I tak w 1997 roku został opublikowany raport "Bringing them Home" jako wynik prac rządowej komisji Human Rights and Equal Opportunity Commission. Równy rok później, czyli 26 maja 1998 roku ustanowiono National Sorry Day. W latach 90-tych zaczęto zwracać Aborygenom ziemie, w tym tereny z ich świętą górą Uluru. 13 lutego 2008 roku ówczesny premier Kevin Rudd oficjalnie przeprosił Aborygenów. 
Obecnie na wielu budynkach, obok flagi australijskiej wisi flaga zaprojektowana w latach siedemdziesiątych przez aborygeńskiego artystę, obecnie jest jednym z symboli narodowych.
Przez dwa miesiące widzieliśmy kilkunastu aborygenów. Unikają oni raczej większych miast, żyją głównie w mniejszych miejscowościach na peryferiach. Wiedzę o nich mamy głównie z książek. Z nich też dowiedzieliśmy się, że jeśli zapytać przeciętnego Australijczyka o Aborygenów, to w jednym zdaniu pojawią się słowa "Aborygeni" i "problem". Sprawdzę.
















Maritime Museum, czyli coś dla miłośników morza

Przy obiedzie Marcin zapytał entuzjastycznie dzieci: "To co, idziemy dzisiaj do muzeum?", dzieci odpowiedziały gromkim: "Nie, tylko nie do muzeum". A jednak poszliśmy. Maritime Museum znajduje się w Port Adelaide. Tym samym zobaczyliśmy wszystkie muzea, które można zwiedzić w tej dzielnicy. Kolekcja obejmuje zbiory od 1872 roku, więc jak na warunki australijskie to prawie od zarania tutejszych dziejów.
W samym środku znajduje się statek, prawdziwy statek. Można nań wejść, pokręcić sterem wejść pod pokład, generalnie można wszystkiego dotykać. Całe muzeum jest bardzo klimatyczne. Sufit na każdej kondygnacji zbudowany z bel, które być może tylko stylizowane (a być może nie, tego nie wiem) wyglądają jakby pochodziły z jakiegoś wraku statku, ewentualnie starej tawerny :)
Eksponaty dotyczą życia tutejszych mieszkańców na oceanie i rzece. Jest sala poświęcona delfinom, jakżeby inaczej, przecież to dzielnica miłośników delfinów. W sumie bardzo mi się to muzeum podobało, niestety z dziećmi zwiedzanie tego typu ekspozycji jest problematyczne. Kto ma małe dzieci ten wie, o czym mówię ;)































Sumo, czyli znów słów kilka o jedzeniu

Kilka miesięcy temu nasza najstarsza córka, z pomocą koleżanki z klasy, upiekła ciasto. Wyszło bardzo ładnie, ale smak z wyglądem nijak nie licował. A to dlatego, że zamiast cukru użyła soli. Od tej pory co jakiś czas się troszkę podśmiewaliśmy, ale tylko do dziś. Bo od dziś już nie wypada. A oto dlaczego...
Zachęcona sukcesem upieczonych przez siebie ciasteczek Anzac, postanowiłam upiec ciasto. Takie zwykłe z jabłkami. Znalazłam jakąś margarynę w sklepie i na nieszczęście jej nie spróbowałam (o tym, że ludzie próbują różne rzeczy w sklepie to chyba jeszcze nie pisałam). Zwyczajne masło jest tu lekko słonawe, dlatego obawiałam się o ciasteczka Anzac. Margaryna okazała się również słona. Ciasto wyglądało ładnie, tylko smakowało jakbym je posoliła. Dzieciom smak zbytnio nie przeszkadza i już połowy ciasta nie ma. Mam nadzieję, że brzuchy ich nie rozbolą....
Na szczęście lepiej wypadł mój drugi dzisiejszy zakup, czyli mandarynka sumo. Jest gigantyczna, to skrzyżowanie japońskiej mandarynki z kalifornijską pomarańczą. Na zdjęciu poniżej ze średniej wielkości kokosem i pomidorem i melonem de sapo, zwanym melonem świętego Mikołaja :) Jest bardzo soczysta, w smaku niby jak pomarańcza tylko miąższ ma bardzo delikatny. Czyli zakup najdroższej w życiu mandarynki uważam za udany :) To samo mogę powiedzieć o melonie, słodki i soczysty. Pycha. Jeśli chodzi o melony, to jak pamiętam w Polsce, gdy je jadłam, to szału nie było. Tu jest :) No może oprócz chińskiego melona, który ostatnio spożywaliśmy i smakował jak zielony groszek :)


A takie stwory robimy sobie w wolnej chwili :)




Australijski Czerwony Krzyż

Dzisiaj był jeden z tych kilku dni, jak do tej pory, kiedy ani razu nie wyszło słońce, padało i było ponuro, więc zwlekliśmy się z łóżek tak koło południa. Ledwo to zrobiliśmy, zapukało do naszych drzwi urocze dziewczątko. Dziewczątko o uroczym imieniu Kasia, no dobra Kate. Reprezentowała Australijski Czerwony Krzyż i prosiła o wsparcie. Ja niestety nie nadążałam za jej szybkim australoangielskim więc zawołałam Marcina. Marcin opytał dziewuszkę i okazało się, że obcięli im rządowe dotacje i chodzą po domach prosząc o wsparcie. 
Widać więc, że nie tylko w Polsce instytucje o profilu charytatywnym mają problemy. Drugą sprawą, która mi się nasuwa w tym temacie, jest zamknięcie szpitala dla weteranów wojennych. Ma to związek z jakimiś zmianami w opiece zdrowotnej. I tak dniem i nocą pod budynkiem rządowym (starym budynkiem parlamentu) koczują weterani, obwieszeni medalami, zbierają podpisy przeciw tym zmianom.
Taką ciekawostką może być dla Was fakt, że działalność charytatywna obejmuje sprzedaż rzeczy w secondhandach. A dowiedziałam się o tym tak. Miałam kilka rzeczy za małych na Szymka i zapytałam znajomej z kafejki, czy mogłaby je komuś dać, bo ja nie znam nikogo. Ona pokazała na sklepik obok i powiedziała, że oni chętnie przyjmą. Ja myślałam, że szmateks to szmateks, a tu działa to tak, że ludzie oddają ubranka, zabawki, książeczki za darmo, a sklepik sprzedaje, ale za grosze. I jest to działalność charytatywna, co potwierdza strona rządowa.
Nie widziałam na ulicy ludzi skrajnie zaniedbanych, pijanych, ani żebrzących. O pomoc prosi pan na wózku inwalidzkim co sobotę w sklepie. Ma puszkę i plakat z informacją, nikogo nie nagabuje, nikomu się nie narzuca. W tym samym sklepie wystawione są puszki na pomoc dla młodej dziewczyny chorej na raka. 
Do tego wyobraźcie sobie, że bezrobocie w Południowej Australii jest najwyższe od piętnastu lat i najwyższe w całej Australii i wynosi jakieś 8%, w innych stanach wynosi około 6%.

Prawie polski sklep

Podczas jednego z niedzielnych obiadów, jakoś tak wyszło, że powiedziałam, iż nie jem tutejszych wędlin, ano bo mi nie smakują. Niedługo potem dostałam wizytówkę od Heńka barmana (w Domu Polskim jest taki mini barek z soczkami nisko i wysokoprocentowymi i do obiadu można sobie kielonek wychylić jak kto chce) z adresem sklepu prowadzonego przez wietnamczyków, w którym pracują Polki. Tam jest świątynia polskiego jadła. 
No więc postanowiłam, że dzisiaj wybiorę się tam z dziećmi, tym bardziej, że miałam ochotę na domowy smalec (ostatnio dla mnie zabrakło takiej kromeczki w Domu Polskim).
Sklepik ów nosi nazwę Pacific Big Butchers i mieści się w dzielnicy Salisbury, czyli w północnej, jeszcze nigdy nie odwiedzanej przez nas, części Adelajdy. Dotarcie do sklepu wiązało się z prawie godzinną podróżą dwoma pociągami, ale czegóż się nie robi dla upragnionego smalcu :). Pogoda średnio wyprawowa, no ale co tam.
Sklep znaleźliśmy bez kłopotu, a tam ku naszej radości polskie kiełbasy, polski makaron i ogórki kiszone, krówki, a nawet herbatka rumiankowa, pokrzywowa i mięta :) Miłe panie ekspedientki poczęstowały nas częścią tych wspaniałości, a pasztetowa była na kawałku bułki, która smakowała jak zwykły polski chleb. O jak ja tęsknię za chlebem... Musicie wiedzieć, że chleb to tu taki kiepściutki jest.
Po zakupach poszliśmy na krótki spacer mimo niesprzyjającej pogody. Poszliśmy do Pioneer Park. Tak, park był pionierski, tzn. duża połać zieleni nieco zaniedbana, albo może inaczej, nie tak zadbana jak wszystkie parki, w których byłam do tej pory. Znajduje się tam Salisbury Water Wheel Museum, ale zamknięte dzisiaj (otwarte dwa razy w miesiącu).
Drugi Pitman Park, okazał się już bardziej australiskim parkiem, tzn. tu mosteczek, tam strumyczek, wszystko raczej wychuchane.
Potem jeszcze zahaczyliśmy o warzywniak i okazało się, że wiele rzeczy jest trzy cztery razy tańsze niż gdzie indziej.














Prorosyjsko w Niemczech? Witaj w Darmstadt