Niedziela. Ostatni dzień naszej adelajdzkiej przygody. Zamiast się pakować na nasz Tour de Australia poszliśmy na spacer. A właściwie pojechaliśmy na spacer do city, a następnie daliśmy się wyszaleć dzieciom na pobliskim placu zabaw.
Wszyscy byli zadowoleni. Oczywiście nasze lenistwo poskutkowało tym, że na naszą wielką wycieczkę wyruszyliśmy z "drobnym" poślizgiem. Marcin wynajął samochód w poniedziałek rano i zgodnie z naszym planem mieliśmy wyjechać jak najwcześniej. Ale doszliśmy do właściwego wniosku, że mamy wakacje, a na wakacjach czas liczy się nieco inaczej. A już na pewno nie on nami rządzi :) No i dalsze nasze poczynania podporządkowaliśmy temu wnioskowi. Więc zamiast o dziewiątej rano, wyjechaliśmy z Adelajdy około szesnastej. A po drodze zrobiliśmy użytek z naszego wynajętego pojazdu i pojechaliśmy na drugą stronę miasta, do Salisbury, gdzie zrobiliśmy zakupy i pożegnaliśmy się z Heńkiem, znajomym, o którym kiedyś pisałam. Do tego wszystkiego przy wyjeżdżaniu z Adelajdy spełniałam rolę półnawigatora. Tzn. mamy gps taki w telefonie, ale ja go obsługuję :) Nasza współpraca na początku nie układała się należycie, i efekt końcowy był taki, że zamiast objechać Adelajdę, zwiedziliśmy jej środek raz jeszcze. A co tam, przecież to piękne miasto :) Wyjeżdżając z Adelajdy przez Adelaide Hills widzieliśmy pożar buszu. Zazwyczaj te pożary wybuchają latem, ale ostatnie upały zrobiły swoje.
Jeśli chodzi o plan naszej podróży, to stosuje się do niego podobne rozumowanie jak do czasu. Czyli plan jest sprecyzowany na tyle, że wiemy, że jedziemy na południowy-wschód. A co będzie dalej, gdzie będziemy spać i co jeść, to się okaże. Jak już kiedyś wspomniałam odległości w Australii są ogromne. Pierwszego dnia ze względu na późną porę wyjazdu, przejechaliśmy jakieś 330km, przemierzając bezdroża stanu Południowa Australia. Ten stan jest pusty. O tej porze roku ma kolor głównie żółty i porośnięty jest głównie sianem :) i eukaliptusami. Wyjątek stanowią zielone winnice, które zajmują ogromne obszary. Na zboczach niewielkich pagórków widzieliśmy ogromne stado kangurów, skubiących siano i owiec, robiących to samo. Na nocleg zatrzymaliśmy się tuż przed zachodem słońca w miejscu, które ma w nazwie kakadu. Jak się okazało później nazwa została wybrana nieprzypadkowo. Mając za sąsiadów kakadu, nie trzeba się martwić, że się zaśpi, bo to niemożliwe. Jeśli miałabym opisać dźwięk jaki z siebie wydają, to nie używałabym słów takich jak trel, śpiew czy świergot. Byłoby to raczej coś w stylu jazgot, darcie dzioba. Ale za to łatwo je zlokalizować. Ciekawe u papug jest to, że z jednej strony mają kolory, które je na drzewach maskują, tak jakby miały jakichś naturalnych wrogów, a z drugiej strony wydzierają się wniebogłosy niwecząc misterny kamuflaż. Tak czy inaczej trafiliśmy w piękne miejsce nad jeziorkiem pośrodku niczego. O tym, że piękne to dowiedzieliśmy się dopiero rano, bo zbyt późno przyjechaliśmy. Miejsce zamieszkują ptaki brodzące, pelikany, kaczki i oczywiście kakadu. A no i jeszcze pająki. Spotkaliśmy kilka fajnych egzemplarzy :) A jeden z nich nawet spędził noc przy naszym namiocie. Był duży, żółty na żółtej trawie/sianie i udawał, że go nie ma. Nasze dzieci spędziły pierwszą noc pod namiotem w swoim życiu i bardzo im się to spodobało. Czy będzie się podobało dalej po jedenastu dniach, zobaczymy...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz