Wszystko co dobre szybko się kończy i nie inaczej było tym razem. Zaplanowaliśmy, że w piątek zbierzemy się do kupy jak najszybciej żeby wsiąść w autobus jadący z Queretaro do Mexico City i pospacerować po stolicy. Dotarliśmy na dworzec autobusowy taksówką, która kosztowała nas mniej niż ta, którą przyjechaliśmy do hotelu. Cena odpowiadała komfortowi jazdy ;) Po dotarciu do stolicy poszliśmy do znanej nam już przechowalni bagażu, gdzie pozbyliśmy się balastu i ruszyliśmy w miasto. Mieliśmy stosunkowo mało czasu, za to mnóstwo rzeczy, które mogliśmy zobaczyć. Trzeba było zatem coś wybrać. Zdecydowaliśmy się na Narodowe Muzeum Antropologiczne. Naszym środkiem transportu było oczywiście metro. Muzeum jest ogromne i pełne fascynujących artefaktów. Byliśmy bardzo ciekawi jak przedstawiono kwestię ofiar, kanibalizmu i jakoś ... nie przedstawiono lub my coś przeoczyliśmy. Osobom chcącym zapoznać się z kulturą plemienną Meksyku muzeum to serdecznie polecamy. Stojąc przy wyjściu spotkaliśmy pogodnego mówiącego po angielsku młodego człowieka, który jest w trakcie robienia doktoratu z chemii i marzy o tym, żeby nauczyć się polskiego. Sam nas zaczepił bo słyszał, że właśnie po polsku rozmawiamy :)
![]() | |
Po drodze napotkaliśmy wystawę zdjęć (kilkadziesiąt plansz) chyba z okazji Dnia Matki, piękne, realistyczne, naturalistyczne |
Nieco głodni udaliśmy się na tutejszy rynek, czyli plac Zócalo lub bardziej oficjalnie Plaza de la Constitución. Jest to jeden z największych placów na świecie, a jego nazwa pochodzi od sokoła, którego pomnik miał tu kiedyś stanąć. Zaczęto go nawet budować, po czym zabrakło pieniędzy na wykończenie. Pomnik rozebrano - nazwa została. Widzieliśmy, że na Zócalo jest najstarsza katedra, pałac prezydencki i wielgaśna flaga. I wszystko się zgadzało, jednak calusieńki plac był pokryty namiotami, dosłownie calusieńki. Okazało się, że natrafiliśmy na właśnie rozpoczynający się strajk nauczycieli. Tuż obok katedry było stanowisko szamanów i można było dokonać chyba jakiegoś rytuału oczyszczenia albo czegoś w tym stylu. Posiłek, dzięki Pani naganiaczce, zjedliśmy na tarasie (szóstym piętrze), z którego roztaczał się przepiękny widok na cały plac. I a propos Meksykanów "kradziei", Marcinowi wypadł portfel jak wychodził do toalety, ja tego nie zauważyłam, ale zauważyła mała dziewczynka, która dosłownie wzięła mnie za rękę i pokazała leżący na podłodze marcinowy portfel, także tego. Po zjedzeniu kolacji zjechaliśmy windą na dół, gdzie zastaliśmy zupełnie pozamykane wyjścia. Wjechaliśmy zatem z powrotem i poprosiliśmy kelnerów o pomoc. Jeden z nich wyprowadził nas jakim labiryntem i sąsiednią klatką schodową. Ciekawe doświadczenie...
Po drodze do metra kupiliśmy jeszcze kilka pamiątkowych drobiazgów i w drogę. W metrze spotkaliśmy ciekawego człowieka, który był o kulach ale na deskorolce i ... śpiewał :) lub była to melorecytatywa jak kto woli :)
Uznaliśmy, że powoli udamy się na lotnisko, nie mieliśmy na tyle ułańskiej fantazji, żeby wałęsać się po nocach. Wyluzowani z dużym zapasem czasu poszliśmy na metro po bagaże i na lotnisko. I tutaj jakby pojawił się pewien problem, a mianowicie nie było wiadomo gdzie iść, nikt nie mówił po angielsku obsługa informacji również nie. Biegaliśmy dosłownie w tę i z powrotem, w końcu dotarliśmy do właściwego miejsca i stanęliśmy na końcu giiiiigantycznej kolejki i udało się, chociaż ledwo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz