piątek, 23 maja 2025

Dzień w którym wycieczka się odbyła i kolory, które nie przestawają zadziwiać.

Wycieczka miała rozpocząć się o godzinie dwunastej, zatem miałam sporo czasu, żeby zajrzeć jeszcze to tu to tam. Mając w pamięci wczorajszy dzień i arcyciekawą Panią gotującą swój obiad w muzeum, postanowiłam do niej wrócić i podarować jej pierniki (wczoraj już mi się skończyły). Zatem wybrałam się, tylko inną drogą. Wiedziałam, że napotkam kościół, taki must see tego miasta. Jest on architektonicznie niezwykle ciekawy, detale też przykuwają wzrok. Środek obejrzałam w drodze powrotnej, bo jeszcze był zamknięty.













Dotarłam bez większego problemu. Topografia tego miasta nie sprawia żadnego problemu. Nawet sobie nie wyobrażacie miny Pani jak czytała z telefonu po co przyszłam. Widziałam szczere wzruszenie i zostałam wyściskana, co najmniej jakbym była członkiem rodziny. Szybciutko się pożegnałam i wróciłam do kościoła, a następnie spacerowałam tu i ówdzie odwiedzając po drodze muzea.









Przed dwunastą dotarłam do mojej już mocno zaprzyjaźnionej informacji turystycznej i busikiem z przewodniczką pojechaliśmy na miejsce. Przewodniczka gadała jak nakręcona, wyrzucała z siebie słowa z prędkością karabinu maszynowego, niestety tylko i wyłącznie po hiszpańsku. Dotarliśmy na miejsce. Ładnie zagospodarowany półpustynny  obszar z planami miejsca i wyjaśnieniami (oczywiście po hiszpańsku). Dotarliśmy do piramidy. Oczywiście nie można na nią wejść. Doczytałam, że Hiszpanie zbudowali tam fort i jego szczątki również można zobaczyć na szczycie. Tak to robi wrażenie. 

W tym momencie pewnie trzeba by zacząć snuć opowieść o rdzennej ludności czyli Indianach z plemienia Otomi i tych z plemienia Chichimeca, ale przyznam, że źródeł w języku polskim nie ma i przyjeżdżając tutaj nie miałam pojęciach nawet o takich nazwach. W przewodnikach, które miałam, również cicho sza. Okazuje się, że możemy w zależności od klucza wyróżnić nawet kilkaset plemion. Jest więc to dla mnie absolutnie niezgłębiony temat, czuję w tym względzie spory niedosyt.

Spacerując po terenie, jestem prawie pewna, że usłyszałam strzały, kilka, 5 może 6. Na horyzoncie dostrzegłam czarny dym. Coś zdecydowanie się paliło, jak pokazałam przewodniczce, wzruszyła ramionami i powiedziała pogoda. Czy aby na pewno? Nie wiem.

 





Z przewodniczką :)





Powrót również polegał na opowieściach, których nie rozumiałam, więc patrzyłam sobie przez okno i gdy staliśmy na światłach w mieście, dojrzałam najprawdziwszego kolibra i to było to.

Po powrocie wybrałam się na poszukiwanie pamiątek, a następnie wróciłam do hotelu. Marcin kończył odrobinę wcześniej więc poszliśmy razem coś zjeść (ja z drżeniem serca przed ostrością potraw i ewentualną sraczką). Przespacerowaliśmy się po zmroku, żeby zobaczyć podświetlony symbol tego miasta.
 
obiad

 




 
 
 
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dzień drugi i popsuta noga

Już dzień wcześniej stwierdziłam, że popsuła mi się prawa stopa, a dokładnie kostka. Tak to bywa z nią od lat. Bolało jak diabli, sama nie w...