wtorek, 20 lutego 2018

Znaczki

Dzisiaj w jednym z parków Adelajdy odbywały się imprezy z okazji Międzynarodowego Dnia Błota. Tak, dobrze napisałam. Widać tu każda okazja jest dobra, żeby poświętować. W zeszłym tygodniu był "tydzień z boczkiem". Wybierałam się tam z dziećmi (na błoto, nie na boczek). Oczywiście nieco mi serce drżało na myśl co tam się może wyprawiać, bo temat imprezy, plus kreatywność naszych pociech, kazały mi widzieć najbliższą przyszłość w brązowych barwach. Niestety, po pięknym weekendzie nastąpił mniej piękny poniedziałek, i do tego nie jeździło metro przez kilka godzin, co skutecznie pokrzyżowało nam plany. Zostaliśmy w domu, i jakoś tak energia rozpierała moją najstarszą latorośl, więc powiedziałam jej, że może wyskoczyć po znaczki na pocztę. Oczywiście spodziewałam się odmowy (kilka dni wcześniej chciałam wysłać ją po jajka do spożywczaka, i usłyszałam całą litanię argumentów, dlaczego nie może pójść), a tu niespodziewanie słyszę daj mi pieniądze, WOW. 
Takiego nagłego przypływu chęci obcowania z tubylcami nie mogłam przepuścić, więc dałam pieniądze, nauczyłam co ma powiedzieć i wyprawiłam. Poszła. Wróciła ze znaczkami, co nie było wcale takie oczywiste ;) Nie, żebym nie wierzyła w możliwości komunikacyjne naszej latorośli, ale znając je, dawałem jej jakieś 30% szans. No bo to w końcu dopiero sześć lat nauki angielskiego w polskiej szkole podstawowej, a tu takie wyzwanie! A poza tym ten tutejszy angielski to jest trochę jednak inny niż nas uczyli w szkole. Nie jest to british english ale raczej who cares english. Ale o tym to jeszcze kiedyś napiszę. W każdym razie misja znaczkowa zakończyła się pełnym sukcesem. Co więcej, jak ja kupowałam znaczki, to dostałam znaczki, a młoda dostała torebeczkę i osobne naklejki sygnalizujące pocztę lotniczą :D 
Ja natomiast dzisiaj zabrałam się za plewienie w części wspólnej naszego ogródka. Nasz domek należy do takiego kompleksu czterech domków, które położone są obok siebie. I przed tymi domkami rozciąga się mini ogródek, w którym głównie rosną kwiaty. Postanowiłam poplewić, bo lubię się zajmować ogródkiem (mam to po mamie :) ), bo było zarośnięte, a poza tym towarzyszące mi dzieci też się przy tym dobrze bawiły trochę mi pomagając. Gdy plewiłam nasza przemiła sąsiadka wyszła właśnie sprawdzić swoją skrzynkę na listy i osłupiała. Powiedziała mi, że w zasadzie nikt tu nic nie robi, że mamy wprawdzie ogrodnika, ale on też nic nie robi (tzn. tylko kosi trawę, co sama widziałam), no i że ze mnie "good girl" jak wracała podpytała mnie jak radzimy sobie bez samochodu (w końcu to kraina ... dużych odległości jest) i powtórzyła "very good girl". Był to oczywiście miły komplement, Australijczycy mówią tak kiedy chcą kogoś pochwalić i nie chodzi tylko o dziecko, które zrobiło coś jak trzeba, chodzi również o zwierzę, które zachowało się według oczekiwań, i jak widać plewiące Polki też się do tego grona zaliczają haha:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Prorosyjsko w Niemczech? Witaj w Darmstadt