W piątek rano stanęliśmy wreszcie na australijskiej ziemi. Nasze bagaże dotarły razem z nami i to był pierwszy powód do radości. Jeszcze przed lądowaniem otrzymaliśmy ankiety do wypełnienia, w których dość dokładnie deklarowaliśmy co przewozimy. Przed podróżą naczytaliśmy się sporo co wolno czego nie (np nie wolno nasion, drewna, skóry itd.) więc raczej byliśmy "czyści". W zasadzie nie można do Australii przywozić niczego co mogłoby się rozmnożyć i zakłócić tutejszą florę lub faunę. Bardzo o to dbają, bo kilka razy się już przekonali, że np. przywiezienie dwudziestu paru królików tylko po to, żeby sobie do nich postrzelać, może się skończyć tym, że te króliki będę się rozmnażać jak króliki i zażrą połowę Australii.
Wypełnialiśmy także deklarację wymaganą przez rząd australijski dotyczącą podróży do krajów afrykańskich. Ma to związek z ryzykiem rozprzestrzeniania eboli. W Afryce nie byliśmy, eboli nie mieliśmy. Wypełniliśmy deklaracje dla nas dorosłych i dla nastolatki. Przy sprawdzaniu pani poinformowała nas, że deklaracji nie wypełnia się dla dzieci do szóstego miesiąca życia. Już oczami wyobraźni widziałam niespełna trzylatka i sześciolatkę jak razem decydują się wyjechać na Safari, no ale nic jak trzeba to trzeba. Już mieliśmy zasiąść do wypisywania druczków, aż tu nagle pojawił się duży celnik popatrzył na nasze przekrwione oczy i zmierzwione włosy i stwierdził, że nie musimy już nic wypisywać. Udało się ustawić do długiej kolejki do sprawdzania wszystkich bagaży. Kolejki były dwie dla tych deklarujących przewożenie czegoś np jedzenia dla dzieci i druga dla nic nie deklarujących. Różnica polegała na tym, że tym pierwszym sprawdzano bardzo dokładnie wszystko, a tym drugim na wyrywki. Nasze walizki i plecaczki zostały prześwietlone. Miła pani popatrzyła na nas zobaczyła ten sam obraz co celnik wcześniej i wypuściła nas z naszymi ogromniastymi walizkami.
Po wyjściu z lotniska pan zawiadujący taksówkami w pół minuty przywołał dla nas dużą taksówkę. Kierowcą tejże był klasyczny "Ahmed" z brodziskiem i turbanem. Po podaniu adresu stwierdził, że nie zna, ale ma GPSa. Kazał przeliterować i zawiózł nas na miejsce gdzie czekała na nas urocza Pani Zosia, od której wynajęliśmy dom.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz