czwartek, 15 lutego 2018

Home sweet home



Wynajęliśmy domek, taki australijski parterowy mały domek. W Adelajdzie bardzo trudno znaleźć domek, który ma piętro. Przy godzinnej przechadzce udało nam się znaleźć dwa. Domki są zupełnie inne niż w Polsce. Wszystkie się od siebie różnią i na swój sposób są urokliwe. No może poza tymi zupełnie odjechanymi ze zdobieniami chińskimi i greckimi kolumienkami. Taki australijski eklektyzm. Bardzo często można przed domkami spotkać palmy, drzewa owocowe (ale nie jabłoń tylko pomarańcze, cytryny, itp.) a trawa zawsze jest skoszona. Zbyt wysoka trawa jest siedliskiem węży, a tych to nawet Australijczycy nie lubią. Poza tym zauważyliśmy, że często domki są budowane z byle czego i przypominają nasze polskie ogródkowe altanki. W Australii nie znają pojęcia okno z podwójną szybą, o potrójnej nie wspominając. Więc wszędzie okna są cieniutkie co powoduje, że znakomicie słychać hałas z zewnątrz, którego źródłem są głównie papugi. W naszym przypadku dodatkowym źródłem jest pociąg, który przejeżdża tuż obok naszego domku. Mieszkamy 3 minuty od stacji.



Bloki w Adelajdzie są tylko w samym centrum, ale tam jeszcze nie byliśmy więc o tym nie piszę. To, że ludzie mieszkają w domkach parterowych powoduje, że obszar, na którym rozciąga się Adelajda jest ogromny i wszędzie daleko. Podobno bez samochodu nie da się tu egzystować, ale my damy radę. Przynajmniej spróbujemy :)



Przed naszym domkiem rośnie ogromne drzewo awokado i ma kilka owoców, które być może da się jeść, ale nie zamierzamy próbować. Oprócz tego rośnie wielka palma, która jest dobrym punktem orientacyjnym, ale za to żyją na niej stada rozwrzeszczanych ptaków. Niektóre wyglądają jak wróble i jaskółki, ale są też papugi, kakadu, itp. Bardzo kolorowo. Marcinowi udało się ustrzelić (aparatem) pierwszego ptaka typowo australijskiego, którym jest Miodożer Maskowy. Jego angielska nazwa Noisy Miner jest zdecydowanie lepsza. Jest głośny. Bardzo głośny. Niektóre ptaki tutaj mogą spokojnie rywalizować z samochodowym alarmem.





Zaczęłam sprzątać nasz domek i okazało się, że jest nieco zapuszczony, tak jakby od długiego czasu nikt tu nie mieszkał. Jak przyjechaliśmy nie było jeszcze prądu, ciepłej wody ani Internetu. Ale instalację prądu załatwiliśmy zdalnie jeszcze w Polsce i około 9 przyszedł pan instalator, prąd podłączył i przestaliśmy żyć po amiszowemu. Prąd jest fajny.

Jeszcze przed południem gdy my śpiąc przegrywaliśmy walkę z jet lagiem, Marcin załatwił Internet. Internet jest w Australii drogi. Jeżeli się jest visitorem, czyli takim, co to jeszcze nie ma żadnych papierów poświadczających, że się osiedlił, to najkorzystniejsza oferta to 2$ dziennie za każde rozpoczęte 500MB. Czyli za 15GB trzeba zapłacić 60$ (180zł). I do tego można korzystać tylko w telefonie, nie można wykorzystać np. w routerze. Nie znają tu pojęcia internetu bez limitu transferu. Dla porównania w Polsce płaciliśmy 34 zł i limit wynosił coś ponad 50GB i nie dało się go wykorzystać. Jak się już nie jest visitorem to jest trochę lepiej, ale daleko do tego co w Polsce. Sprzedającym internet był peruwiańczyk George. Bardzo miły gość, z którym Marcin się trochę pośmiał z australijskiego internetu, bo okazało się, że w Peru internet jest w ogóle nie limitowany. Z trzech dostawców: Optus, Telstra, Vodafone, wybraliśmy tego ostatniego, bo do zakupu wystarczył tam tylko paszport, w przeciwieństwie do pozostałych.

Ciepła woda pojawiła się sama. Tzn. po ok pięćdziesięciu próbach zauważyliśmy, że robi się cieplejsza. A potem to już leciał wrzątek i tak już zostało. Zgodnie stwierdziliśmy, że podobnie jak prąd, ciepła woda jest fajna.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Prorosyjsko w Niemczech? Witaj w Darmstadt