O sobotniej wyprawie rozprawialiśmy z mężem długo. Pomysłów na wyprawę było kilka. Między innymi Montacute, ale okazało się, że planer podróży, z którego korzystamy jak chcemy gdzieś jechać, założył, że pół drogi spędzimy w taksówce.
No więc po trzech godzinach dysput, stanęło, że wybierzemy się na dość dobrze już nam znany Anstey Hill. Argumenty przemawiający za Anstey: ładnie, lubimy, dużo zwierząt, mało ludzi, możliwa kolczatka.
W ten weekend nie kursowały pociągi z powodu konserwacji linii, mostów, wycinania chwastów i gałęzi przy torach. To trochę skomplikowało naszą podróż, chociaż działała oczywiście komunikacja zastępcza.
Sobota była pogodnym, ciepłym dniem. Wybraliśmy szlak, którym nie szliśmy wcześniej, który okazał się być bardzo przyjemnym i widokowym. Niestety zwierzyna nie obrodziła.
Spotkaliśmy jednego uroczego misia koalę i kilka jaszczurek. I to w zasadzie wszystko, aż w pewnym momencie zaczęliśmy się zastanawiać, czy my aby na pewno jesteśmy na Anstey.
Po tym małym trekingu mieliśmy zamiar wybrać się do Hope Valley, przyznaję, że nie sprawdziłam tego miejsca na mapie, jest mniej więcej po drodze, wygląda jak jeziorko otoczone zielenią. Na szczęście w międzyczasie kontaktowaliśmy się z Justyną i Arturem i oni uświadomili nam, że to jest zamknięty zbiornik wody. I dzięki nim zaoszczędziliśmy trochę czasu. Wracając napotkaliśmy zawodników rozgrywających mecz krykieta, o tym jak bardzo jest to popularny tutaj sport może jeszcze kiedyś uda mi się napisać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz