U nas w weekendy stosujemy się do matematycznej formuły: ładna pogoda + weekend = wycieczka. Tak było i tym razem. Nasze ambicje odnalezienia kolczatki nie zostały ostatnio zaspokojone, więc postanowiliśmy, że nie dajemy za wygraną i idziemy jej szukać. Po raz drugi pojechaliśmy na Anstey Hill, ale tym razem wybraliśmy drugą połowę parku. Pojechaliśmy opisaną już ostatnio drogą ekspresową dla autobusów. Już na nas takiego wrażenia nie wywarła, bo po ostatniej przejażdżce wiedzieliśmy, że jest spora szansa by przejażdżkę przeżyć :).
Drugie podejście kolczatkowe również było nieudane. Zaczęliśmy się zastanawiać, czy to przez nasze głośne potomstwo, czy może kolczatki śpią (podobno jak jest zimno to wpadają w hibernację). No ale skoro od lipca do września się parują, to chyba choć trochę się ruszają... A że tu są, to wiemy na pewno, bo ostatnio kolega z pracy pochwalił się Marcinowi filmikiem z kolczatką.
No więc kolczatkę zostawiamy na potem. Ale za to inna endemiczna zwierzyna obrodziła. Na początku widzieliśmy walabie (takie małe kangurki). Nie były zbyt płochliwe, więc udało się zrobić ładne fotki. Potem poszliśmy szlakiem kopalń, wdrapaliśmy się na górę płosząc przy tym mnóstwo kangurów. Jak jednocześnie skacze całe stado to aż ziemia dudni.
Na szczycie zrobiliśmy sobie piknik (obowiązkowy punkt wypraw z dziećmi) i ruszyliśmy dalej. Mój mąż pierwszy wypatrzył koalę. Siedziała bardzo nisko więc podeszliśmy pogadać. Aga nawet wdrapała się trochę na eukaliptusa, na co koalka reagowała dziwnym spojrzeniem. Ale trzeba przyznać, że na pierwszy rzut oka to te miśki bardzo ruchliwe nie są. Obudzą się, popatrzą w lewo, popatrzą w prawo, zasną, obudzą się,... Schodzą z drzewa tylko po to, żeby wejść na inne. Prawdziwym hitem wycieczki była kolejna koalka, wypatrzona tym razem z oddali przez Agę. Podeszliśmy bliżej i okazało się, że trzyma w łapkach małe koalątko. Widok przeuroczy (no i 40 puntów za podwójną koalę :) ). Ale w tej konkurencji i tak zawsze wygrywam ja, więc żeby tej dobrej tradycji nie zmieniać, wyostrzyłam zmysły i do końca wycieczki wyszłam na prowadzenie wypatrując kolejne misie. Ogólnie rzecz ujmując wyprawa bardzo udana, dzieci wymęczone, nogi bolą po kilkunastu ładnych kilometrach. Można powiedzieć, że był to szlak bolącej szyi, bo z jednej strony szukać koali, z drugiej wypatrywać kangurów, z trzeciej kolczatki, z czwartej uważać na węże, pająki i kangurze kupy... Piękna wycieczka :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz