wtorek, 1 lipca 2025

Innsbruck dzień pierwszy, czyli o tym jak nigdzie nie dotarłam

Tym razem nie było wielogodzinnej podróży samolotem. Była za to wielogodzinna podróż samochodem, która tylko dzięki słuchanemu w tle audiobookowi, okazała się znośna (tak, nie jestem specjalnym fanem tego typu podróży). Już na południu Polski okazało się, że jest znacznie cieplej niż na północy, gdzie mieszkamy, a po dotarciu do Austrii dosłownie uderzyła nas fala gorąca.

Innsbruck znany jest mi przede wszystkim z kadrów pokazywanych podczas skoków narciarskich. Ale to jednak coś więcej niż tylko miejsce, w którym corocznie odbywa się konkurs skoków. To absolutnie, nieziemsko piękne miasto w swej zabudowie, otoczone wysokimi górami, które stanowią cudownie malownicze tło dla okolicy. Kilka fotek zrobionych w biegu telefonem:





Przyjechaliśmy w sobotę późnym popołudniem i szczerze mówiąc nie mieliśmy siły, żeby już gdziekolwiek wychodzić. Marcin w niedzielę zaczynał swoje sympozjum, a ja miałam plan żeby szwendać się po miasteczku. Plan był, dopóki nie sprawdziłam prognozy, która okazała się mniej przyjazna chodzeniu po górach w nadchodzącym tygodniu. I szczerze mówiąc nie wiedziałam co robić. Straszny upał, pełne słońce 34 stopnie, no i niedziela (w moim przypadku to pójście do kościoła). Wyprawiłam Marcina na owe sympozjum, sama wybrałam się na mszę. Wybór padł na katedrę św. Jakuba. Kościół robi wrażenie, do tego gościnnie występował podczas mszy chór, niesamowity zresztą. Msza trwała dłużej niż statystycznie ;) o jakieś 50%. Filmiki skompresował blogger chyba do granic możliwości ale coś widać, a słychać ćwiczący przed mszą chór.

Po mszy dosłownie wpadłam "do domu", chwyciłam aplikację z mapami, wybrałam pierwszy lepszy (dosłownie) szlak turystyczny, nacisnęłam "prowadź" i pobiegłam. Dodam, że dochodziła pierwsza popołudniu, a szlak miał 7 km w jedną stronę. Musiałam przejść spory kawałek przez miasto, ale to nic, bo jest naprawdę piękne. Potem hmm ciężka sprawa, bo znalezienie szlaku, a właściwie ścieżek w lesie, okazało niełatwym zadaniem. Jest ich sporo, ale żadna nie jest oznaczona jako właściwa, stąd jedne są mniej, a inne bardziej uczęszczane. Po wyborze jednej z nich okazało się, że w pewnym momencie jakby się skończyła i dosłownie przedzierałam się przez chaszcze. Gorąco jak diabli, a moimi jedynymi towarzyszami drogi były komary i czmychające przede mną jaszczurki. Miałam aparat w plecaku ale nie miałam siły żeby go wyciągać, poza tym nie było czego fotografować, bo ten las to była niekończąca się opowieść. Od czasu do czasu przecinałam dobrze przygotowaną trasę rowerową i na niej to właśnie spotkałam pewną uroczą panią, z którą ucięłam sobie dłuższą pogawędkę. Dalej jakby było schronisko, ale uznałam, że chcę iść dalej i ku mojemu zdziwieniu zobaczyłam chatkę z tym charakterystycznym kwiatkiem. Obok była ławeczka i dwóch starszych panów pijących piwko. Usiadłam obok nich, a oni zrobili nieco zdziwioną minę. Nie mówili po angielsku (to było ewenementem, bo Austriacy mówią doskonale w tym języku). Okazało się, że to prywatna posesja, co było śmieszne, bo jeden z  panów już przyniósł mi zimną wodę. No ni,c wyszłam na totalnie zakręconą osobę, żeby nie powiedzieć na głupka. Zapytałam jak dużo czasu potrzeba, żeby dojść na górę i zostałam poinformowana, że minimum 3 godziny, co mnie zasmuciło, bo to znaczy, że mój szlak na żadną górę nie prowadził. Dodam, że była już godzina 15, więc nieco za późno na samotną dalszą wędrówkę. Okazało się, że trasa turystyczna, którą wyznaczyła mi nawigacja kończyła się po prostu pośrodku lasu. Skorzystałam z rad napotkanej wcześniej Pani i zrobiłam, tam kółeczko, gdzie powinny być widoczne źródła rzeki (chyba jest susza więc coś tam ledwo ciurkało). No i zaczęłam schodzić, mimo, że nie dotarłam, do żadnego konkretnego miejsca, nie zdobyłam nawet przełęczy. I tak powstał całkiem długi post o niczym ;) Chociaż miejsce widokowe odhaczone.


 

Tego typu wodopoje były cudowne, oczywiście ilość wody, którą miałam była niewystarczająca

niedziela, 8 czerwca 2025

Ostatki, czyli powrót do stolicy i na samolot

Wszystko co dobre szybko się kończy i nie inaczej było tym razem. Zaplanowaliśmy, że w piątek zbierzemy się do kupy jak najszybciej żeby wsiąść w autobus jadący z Queretaro do Mexico City i pospacerować po stolicy. Dotarliśmy na dworzec autobusowy taksówką, która kosztowała nas mniej niż ta, którą przyjechaliśmy do hotelu. Cena odpowiadała komfortowi jazdy ;) Po dotarciu do stolicy poszliśmy do znanej nam już przechowalni bagażu, gdzie pozbyliśmy się balastu i ruszyliśmy w miasto. Mieliśmy stosunkowo mało czasu, za to mnóstwo rzeczy, które mogliśmy zobaczyć. Trzeba było zatem coś wybrać. Zdecydowaliśmy się na Narodowe Muzeum Antropologiczne. Naszym środkiem transportu było oczywiście metro. Muzeum jest ogromne i pełne fascynujących artefaktów. Byliśmy bardzo ciekawi jak przedstawiono kwestię ofiar, kanibalizmu i jakoś ... nie przedstawiono lub my coś przeoczyliśmy. Osobom chcącym zapoznać się z kulturą plemienną Meksyku muzeum to serdecznie polecamy. Stojąc przy wyjściu spotkaliśmy pogodnego mówiącego po angielsku młodego człowieka, który jest w trakcie robienia doktoratu z chemii i marzy o tym, żeby nauczyć się polskiego. Sam nas zaczepił bo słyszał, że właśnie po polsku rozmawiamy :) 

 



 


Po drodze napotkaliśmy wystawę zdjęć (kilkadziesiąt plansz) chyba z okazji Dnia Matki, piękne, realistyczne, naturalistyczne
 


Nieco głodni udaliśmy się na tutejszy rynek, czyli plac Zócalo lub bardziej oficjalnie Plaza de la Constitución. Jest to jeden z największych placów na świecie, a jego nazwa pochodzi od sokoła, którego pomnik miał tu kiedyś stanąć. Zaczęto go nawet budować, po czym zabrakło pieniędzy na wykończenie. Pomnik rozebrano - nazwa została. Widzieliśmy, że na Zócalo jest najstarsza katedra, pałac prezydencki i wielgaśna flaga. I wszystko się zgadzało, jednak calusieńki plac był pokryty namiotami, dosłownie calusieńki. Okazało się, że natrafiliśmy na właśnie rozpoczynający się strajk nauczycieli. Tuż obok katedry było stanowisko szamanów i można było dokonać chyba jakiegoś rytuału oczyszczenia albo czegoś w tym stylu. Posiłek, dzięki Pani naganiaczce, zjedliśmy na tarasie (szóstym piętrze), z którego roztaczał się przepiękny widok na cały plac. I a propos Meksykanów "kradziei", Marcinowi wypadł portfel jak wychodził do toalety, ja tego nie zauważyłam, ale zauważyła mała dziewczynka, która dosłownie wzięła mnie za rękę i pokazała leżący na podłodze marcinowy portfel, także tego. Po zjedzeniu kolacji zjechaliśmy windą na dół, gdzie zastaliśmy zupełnie pozamykane wyjścia. Wjechaliśmy zatem z powrotem i poprosiliśmy kelnerów o pomoc. Jeden z nich wyprowadził nas jakim labiryntem i sąsiednią klatką schodową. Ciekawe doświadczenie...

 




Po drodze do metra kupiliśmy jeszcze kilka pamiątkowych drobiazgów i w drogę. W metrze spotkaliśmy ciekawego człowieka, który był o kulach ale na deskorolce i ... śpiewał :) lub była to melorecytatywa jak kto woli :)



Uznaliśmy, że powoli udamy się na lotnisko, nie mieliśmy na tyle ułańskiej fantazji, żeby wałęsać się po nocach. Wyluzowani z dużym zapasem czasu poszliśmy na metro po bagaże i na lotnisko. I tutaj jakby pojawił się pewien problem, a mianowicie nie było wiadomo gdzie iść, nikt nie mówił po angielsku obsługa informacji również nie. Biegaliśmy dosłownie w tę i z powrotem, w końcu dotarliśmy do właściwego miejsca i stanęliśmy na końcu giiiiigantycznej kolejki i udało się, chociaż ledwo.




piątek, 23 maja 2025

Dzień w którym wycieczka się odbyła i kolory, które nie przestawają zadziwiać.

Wycieczka miała rozpocząć się o godzinie dwunastej, zatem miałam sporo czasu, żeby zajrzeć jeszcze to tu to tam. Mając w pamięci wczorajszy dzień i arcyciekawą Panią gotującą swój obiad w muzeum, postanowiłam do niej wrócić i podarować jej pierniki (wczoraj już mi się skończyły). Zatem wybrałam się, tylko inną drogą. Wiedziałam, że napotkam kościół, taki must see tego miasta. Jest on architektonicznie niezwykle ciekawy, detale też przykuwają wzrok. Środek obejrzałam w drodze powrotnej, bo jeszcze był zamknięty.













Dotarłam bez większego problemu. Topografia tego miasta nie sprawia żadnego problemu. Nawet sobie nie wyobrażacie miny Pani jak czytała z telefonu po co przyszłam. Widziałam szczere wzruszenie i zostałam wyściskana, co najmniej jakbym była członkiem rodziny. Szybciutko się pożegnałam i wróciłam do kościoła, a następnie spacerowałam tu i ówdzie odwiedzając po drodze muzea.









Przed dwunastą dotarłam do mojej już mocno zaprzyjaźnionej informacji turystycznej i busikiem z przewodniczką pojechaliśmy na miejsce. Przewodniczka gadała jak nakręcona, wyrzucała z siebie słowa z prędkością karabinu maszynowego, niestety tylko i wyłącznie po hiszpańsku. Dotarliśmy na miejsce. Ładnie zagospodarowany półpustynny  obszar z planami miejsca i wyjaśnieniami (oczywiście po hiszpańsku). Dotarliśmy do piramidy. Oczywiście nie można na nią wejść. Doczytałam, że Hiszpanie zbudowali tam fort i jego szczątki również można zobaczyć na szczycie. Tak to robi wrażenie. 

W tym momencie pewnie trzeba by zacząć snuć opowieść o rdzennej ludności czyli Indianach z plemienia Otomi i tych z plemienia Chichimeca, ale przyznam, że źródeł w języku polskim nie ma i przyjeżdżając tutaj nie miałam pojęciach nawet o takich nazwach. W przewodnikach, które miałam, również cicho sza. Okazuje się, że możemy w zależności od klucza wyróżnić nawet kilkaset plemion. Jest więc to dla mnie absolutnie niezgłębiony temat, czuję w tym względzie spory niedosyt.

Spacerując po terenie, jestem prawie pewna, że usłyszałam strzały, kilka, 5 może 6. Na horyzoncie dostrzegłam czarny dym. Coś zdecydowanie się paliło, jak pokazałam przewodniczce, wzruszyła ramionami i powiedziała pogoda. Czy aby na pewno? Nie wiem.

 





Z przewodniczką :)





Powrót również polegał na opowieściach, których nie rozumiałam, więc patrzyłam sobie przez okno i gdy staliśmy na światłach w mieście, dojrzałam najprawdziwszego kolibra i to było to.

Po powrocie wybrałam się na poszukiwanie pamiątek, a następnie wróciłam do hotelu. Marcin kończył odrobinę wcześniej więc poszliśmy razem coś zjeść (ja z drżeniem serca przed ostrością potraw i ewentualną sraczką). Przespacerowaliśmy się po zmroku, żeby zobaczyć podświetlony symbol tego miasta.
 
obiad

 




 
 
 
 

Dzień drugi i popsuta noga

Już dzień wcześniej stwierdziłam, że popsuła mi się prawa stopa, a dokładnie kostka. Tak to bywa z nią od lat. Bolało jak diabli, sama nie w...