Dzisiaj, to jest w czwartek, wyprawiliśmy naszego gościa na Uluru. Liczymy, że wyprawa powiedzie się bez żadnych trudności i wróci z doskonałym humorem, bo pogoda na pustyni dopisze na pewno :)
W minionym tygodniu wybraliśmy się na Outer Harbor. Byliśmy tam już kiedyś, ale wtedy oprócz tego, że obok nas przepłynął wielki statek z towarami, nie wydarzyło się nic spektakularnego. Tym razem stojąc na platformach podziwialiśmy delfiny. Widok był tak fajny, że staliśmy długo, a delfiny sobie pływały wynurzając się a to pojedynczo, a to podwójnie. Potem idąc na plażę spotkaliśmy cztery jaszczurki i to całkiem spore jaszczurki.
Pierwsza z nich była w krzakach i szczerze mówiąc w pierwszej chwili zamarłam, bo wyglądała jak wąż. No niby wiem, że powinny spać ale nóżek nie widziałam, doświadczenie z takimi gadami jak węże zerowe, płochliwe to było, wyobraźnia po różnych lekturach czytywanych w Polsce na temat zagrożeń w Australii zadziałała. Zrobiłam zdjęcie krzakom, bo to co w nich było raczej mało widoczne, i poszliśmy dalej. A dalej to stał sobie dostojnie kolejny okaz bez krzaków, dość łatwo rozpoznać, że to jaszczurka, co widać na zdjęciu. Potem spotkaliśmy jeszcze dwie takie same. A była to Tiliqua rugosa, czyli scynk krótkoogonowy.
Jest to żyworodna jaszczurka z nieproporcjonalnie krótkim zaokrąglonym ogonem i malutkimi grubymi łapami. Podobno bywa, że Australijczycy trzymają je jako zwierzęta domowe.
Kolejnego dnia zaliczyliśmy z gościem muzea. To znaczy, najpierw gość został wsadzony do Muzeum Południowej Australii, a ja zostałam z dzieciakami na zewnątrz, żeby się trochę wybiegały. A w muzeum praca wre, bo już niedługo będzie wielka wystawa dotycząca opali, więc pobiegniemy zobaczyć niedawno znaleziony najdroższy na świecie kamyczek wart bagatela milion dolarów. Potem poszliśmy do Muzeum Migracji. Składa się ono jakby z dwóch części. Pierwsza poświęcona jest migracji ogólnie, a druga dotyczy uprawy ziemi. Na dziedzińcu w donicach rosną przeróżne rośliny, takie, które można zjeść. Dzięki temu po raz pierwszy zobaczyłam obsypane kwiatami drzewko pomarańczy i limonki. Potem poszliśmy trochę odpocząć w parku nad rzeką i czekaliśmy na Marcina, aż wyjdzie z pracy. Budynek, w którym pracuje widoczny jest z parku. Jest nowy, przeszklony i jak wiele budynków w miasteczku akademickim ma swoją nazwę. Braggs to nazwa pochodząca od nazwisk australijskich noblistów ojca i syna.
Ponieważ nasz gość jest kibicką głównie piłki nożnej, wybraliśmy się na tutejszy stadion. Zazwyczaj rozgrywane są tu mecze futbolu australiskiego czyli footy, mylnie nazwane przeze mnie rugby. Jak doczytam jakie są różnice to Wam powiem.
Na Oval mogliśmy wejść i zrobić fotki bez żadnego problemu dzięki uprzejmości pani ochroniarki. W tym samym czasie przechadzała się tam jakaś wycieczka. Oczywiście w naszej miejskiej wyprawie nie mogło zabraknąć Rundle Mall, tej zakupowej ulicy z prosiakami i srebrnymi kulami
Dzień trzeci to wyprawa do Belair. Uznałam, że dobrze będzie pokazać gościowi najstarszy park narodowy w Południowej Australii. Ku naszej uciesze dopisały miśki koala, znalazło się również i koalątko, i całe mnóstwo ptactwa.
Doszliśmy do Old Government House, a potem wędrowaliśmy ścieżką Echo Trail. Niestety w pewnym momencie niebo zaczęły przykrywać złowrogie chmury. Jak usłyszałyśmy burzowe pomruki wyciągnęłyśmy nogi i w miarę możliwości zaczęłyśmy podążać w stronę stacji. Po drodze nasz gość zauważył wielkie ptaki, po czym my również je zauważyliśmy i nasz szok był chyba większy niż strach przed piorunami, bo oto widzieliśmy przechadzające się emu.
Wygląda na to, że australijskie zwierzęta wychodzą pokazać się naszemu gościowi, będzie trzeba zaciągnąć gościa na Anstey Hill może kolczatka też postanowi się ujawnić :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz