Dzisiaj odłożyliśmy książki i ćwiczenia, i pojechaliśmy sobie na małą wycieczkę do Moany, jakieś 35 kilometrów od centrum miasta. Nazwa oznacza "błękitną wodę" i jest pochodzenia maoryskiego. Napotkaliśmy tu pierwszą plażę, na którą można wjechać sobie autem i legalnie sobie tam parkować. I rzeczywiście w porze lunchu było kilka samochodów, ludzie siedzieli sobie na składanych krzesełkach albo wewnątrz samochodu i pochłaniali posiłek patrząc sobie na morze.
To nie jest jakiś duży odcinek, na oko powiedziałabym, że to trzysta metrów. Występują tam ładne łagodne klify, podobne do tych w Port Noralunga lub Hallett Cove. Część plaży - wydmy od 1972 roku są obszarem chronionym noszącym nazwę Moana Sands Conservation Park. Oczywiście poszliśmy, choć od razu mówię, że nie wędrowałam tam z dzieciarnią godzinami. Po wydmach chodzi się ciężko, te są porośnięte jeszcze zieloną roślinnością, co nie zmienia faktu, że łazi się po piachu. Węży nie widziałam :)
Wydmy, jak to ujęła moja najstarsza latorośl, są urokliwe, podobno dają mieszkanie licznemu ptactwu. Do tego odnaleziono tu liczne ślady bytności ludów aborygeńskich. A do tego na części wydm piasek ma kolor inny niż wszędzie, tzn. pomarańczowy a nawet czerwony.
Na plaży napotkaliśmy dużą rozgwiazdę i pająka, chyba się zgubił biedaczek :)
Do tego widzieliśmy samolot, który leciał bardzo nisko. Z daleka wyglądał trochę jak myśliwiec (ale to nie myśliwiec, choć być może wojskowy bo w kolorze khaki). Już takie zjawisko widzieliśmy raz na jednej z bliższych plaż. Samolot leciał tuż nad ziemią i tak zrobił kilka kółek, było to dość widowiskowe. Zrobiłam kilka zdjęć. Po czym zauważyłam, że przyglądają mi się dwie starsze panie (takie urocze, koło osiemdziesiątki), po czym jedna z nich z szerokim uśmiechem zapytała: "I co masz go?" Mam a jakże :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz